sobota, 28 maja 2011

Biały trans


Widziałem ten obrazek w głowie. Wielki księżyc w pełni, gwieździste niebo, a na dole mały domeczek z postacią w otwartych drzwiach. Wewnątrz pali się światło, które rzuca cień człowieka.
Mimo że wizję miałem wyraźną i wiedziałem, jak ją zrealizować, nie mogłem się jakoś za nią zabrać. Chyba po prostu zdawałem sobie sprawę z ogromu pracy i zwyczajnie nie chciało mi się tak długo dłubać.

Swoją drogą, rzadko zdarza mi się mieć tak jasny i konkretny pomysł, przemyślany w najmniejszych szczegółach. Najczęściej praca ewoluuje, zmienia się, powstają kolejne warianty, aż w końcu dochodzę do wniosku, że dalsze męczenie wyjdzie jej tylko na niekorzyść. Staram się wycisnąć z konkretnego zdjęcia, ile tylko można. Przywykłem już do tego, że pomysł, jaki zrodził mi się w głowie, to tylko punkt wyjścia. Kiedyś, gdy jeszcze malowałem, strasznie się wkurwiałem, że nie potrafię przelać na płótno tego, co mam w głowie. Teraz wiem, że po prostu się nie da. Pozostałości tego perfekcjonizmu nadal mi przeszkadzają, ale już jest lepiej, niż kiedyś. Odpuściłem sobie nierealne oczekiwania, żeby praca idealnie odpowiadała koncepcji, jaką miałem. Po prostu dopracowuję poszczególne elementy - kadr, cienie, proporcje, tonację itd., aż uznam, że jest ok. Wtedy sklejam warstwy i zapisuję gotowca.

Z tym księżycem nosiłem się parę tygodni. W końcu usiadłem i krok po kroku doprowadziłem sprawę do końca. Wszystkie potrzebne do wklejki elementy pochodzą z moich zdjęć. Nie lubię korzystać ze stocków, to pójście na łatwiznę.

Skończyłem wczoraj w nocy. Nie byłem w pełni zadowolony z efektu, dlatego zapisałem całość w warstwach i przespałem się z tym. Czasem noc pomaga. Wstajesz rano, rzucasz świeżym okiem na obrazek i już wiesz, co nie gra. Dół mi nie grał, dlatego zmieniłem foreground, jak mawiają Eskimosi. Wcześniej był to ośnieżony fragment wydm, ale nie zgadzała się perspektywa i kierunek światła. W dodatku sfotografowany był od dołu, a w wyobraźni widziałem ten domek otoczony wielką płaską przestrzenią, zalaną światłem księżyca.

Pomysły mają to do siebie, że nękają, domagając się realizacji. Najczęściej siadam do pracy wieczorem. Czasem uda mi się skończyć coś przed snem; bywa, że siedzę do drugiej, zanim nie zapiszę gotowego zdjęcia. Jestem typową sową. Rano - zanim kawa nie zacznie działać - chodzę niepritomny. Najczęściej też towarzyszy mi tzw. poranny wkurw, szybko się denerwuję i tracę cierpliwość. Rozkręcam się po południu, wtedy też najlepiej mi się pracuje.

Przez dwa ostatnie dni towarzyszyła mi w głośnikach muzyka Can. Kilkanaście lat temu strasznie jarałem się ich albumem "Tago-Mago" i ten właśnie kompakt zwrócił moją uwagę, kiedy przeglądałem pudełko z płytami, szukając oczywiście czego innego. Zapuściłem... i sentymenty odżyły. Brzmienie trochę archaiczne, ale ostatecznie to rok 1970. Zaraz potem na warsztat poszło dwa lata późniejsze "Ege Bamyasi", ze zdjęciem zielonych papryczek w puszce. Ciary przeszły mi po kręgosłupie przy "Sing Swan Song", kiwałem rytmicznie głową podczas "One More Night", a kiedy leciało "Vitamin C", nie mogłem się powstrzymać i zacząłem śpiewać razem z wokalistą. Damo Suzuki, tak się koleś nazywa. Chyba niezbyt dobrze znał angielski, ale uczynił z tego zaletę. Śpiewał w wymyślonym przez siebie języku, jak później Elisabeth Fraser z Cocteau Twins.

Kurde, nie było drugiej takiej kapeli, jak Can. Te stare płyty nawet teraz brzmią awangardowo. To taki biały trans (w odróżnieniu od czarnego, jaki uprawiał James Brown), oparty na spontanicznej improwizacji w studio. Przesłuchałem prawie całą dyskografię Can. Są nierówni. Późniejsze płyty nie były już tak kosmiczne, ale za każdym razem potrafili zaskoczyć, jak choćby wydanym w 1989 roku albumem "Rite Time". To już zupełnie inna historia, inne brzmienie i produkcja, ale dawne szaleństwo przypomniało o sobie. Mimo kiepskich recenzji, dla mnie to drugi najlepszy - po "Ege Bamyasi" - album Can. Najlepszy, znaczy taki, do którego często i chętnie wracam.

Can - "Ege Bamyasi" 1972, 320kbps, wersja zremasterowana

Can - Ege Bamyasi

2 komentarze:

  1. ja też mam porannego wkurwa :D
    nie znam Can , zaraz posłucham
    jak patrze na Twoje prace, to załuję ze nie potrafię robic fotomontazy, bo sa naprawde niesmowite
    w ogóle raczkuję w fotografii...:(

    OdpowiedzUsuń
  2. To widzę, że nie jestem odosobniony rankami :D
    Can to lekcja obowiązkowa, polecam
    a co do raczkowania - każdy kiedyś zaczynał, nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku...

    OdpowiedzUsuń