piątek, 28 lipca 2023

Raszyci

 


Znajomi znają moją fascynację Rushem. Zacząłem go słuchać za sprawą Grzybka, mojego nieżyjącego już przyjaciela, od płyty "Hemispheres" z 1978 roku. Niełatwa to była muzyka dla kogoś przyzwyczajonych do prostych, rockowych riffów, jakich wtedy słuchałem. Dodatkowo irytował mnie wokalista, drący papę falsetem.

I nagle, po kilku przesłuchaniach, załapałem o co chodzi w tym graniu (podobnie miałem później z jazzem). Mogę śmiało powiedzieć, że Rush odmienił moje podejście do muzyki. Otworzyłem się na eksperymenty, dziwne dźwięki, zmiany konwencji - mówiąc krótko - oryginalność. 

Podział na muzykantów i artystów, co do którego coraz bardziej jestem przekonany, uwidocznił się już chyba wtedy. Znam wielu muzykantów, słucham dużo, szeroko, jestem otwarty. Artyści pojawiają się rzadko, nowi to już w ogóle wydarzenie. Dlatego wracam i do Rushu, i do starego Genesis, a nawet do Franka Sinatry (to drugi mój ulubiony Franek, po Zappie, wiadomo).

Sinatra 

Ten utwór to szczytowe osiągnięcie. Szczerość, emocje, słowa. Przede wszystkim słowa. Dlaczego teraz nie pisze się takich piosenek? Bo ludziom skurczyły się dusze. Prym przejęła materia i egotyzm. O czym można śpiewać dla egoistów? Chyba tylko o ego. 

A to mój tribute, podziękowanie i hymn pochwalny dla Rushu, który, jak mówiłem, odmienił moje życie:

Rasz 


 

środa, 26 lipca 2023

Erudycja

 

Historia sztuki pokazała, że aby stworzyć coś nowego, rewolucyjnego, trzeba zerwać z akademizmem, odciąć się od tradycji albo próbować ją ośmieszyć. Tak było z pierwszymi dokonaniami impresjonistów, zarówno malarskimi, jak i muzycznymi. 

Fotografia to dziedzina sztuki stosunkowo młoda, nadal przez wielu traktowana po macoszemu, czasem wręcz z pogardą. No bo czy pstryk może być dziełem sztuki? Powoli to się zmienia. Odbitki, czy coraz częściej wydruki, sprzedawane są na aukcjach obok obrazów olejnych i rzeźb za coraz lepsze pieniądze. Mechanizmy działają tu podobnie, nie sposób stworzyć w tej materii czegoś nowego, nie nawiązując do tradycji. A tradycja była czarno-biała, do tego analogowa, na kliszy i papierze. Już pierwsze zdjęcia kolorowe były świętokradztwem.

Zdjęcia cyfrowe to osobny temat. Są kolorowe na wejściu, a możliwość ingerowania w nie i wykorzystywania do swoich celów otworzyła przed miłośnikami fotografii kreatywnej wręcz nieograniczone możliwości. 

W momencie powstania programów edycji zdjęć, otworzył się nowy obszar, którego rozwój trudno teraz ocenić. Korzystam z tych możliwości od prawie 30 lat, działając w Photoshopie. Często nawiązuję do dzieł starych mistrzów, cytuję je nienachalnie albo parodiuję. Bazuję też na klasycznych zasadach kompozycji. Najpierw jednak musiałem je poznać. Interesuję się sztuką od dawna, uczyłem się o niej w szkole. Ta wiedza i pomaga, i przeszkadza. Z jednej strony daje pewne wzorce, utrwalone przez stulecia, zakorzenione w naszej świadomości i kulturze, z drugiej paraliżuje, bo im więcej się oglądało, tym bardziej dojmujące jest przekonanie, że wszystko już było i niczego oryginalnego się nie stworzy.

Wiedział o tym już Picasso, który stwierdził w swoim bezpośrednim, brutalnym stylu, że "wielcy artyści kradną". Kradną pomysły, przepuszczają je przez siebie i dają światu jako wytwory własnej wyobraźni i wrażliwości. Dlatego trzeba oglądać, słuchać, czytać, by dostarczać sobie inspiracji i energii. 

Słucham sobie teraz najnowszej płyty The Zenith Passage "Datalysium", i to ona skłoniła mnie do tych rozmyślań o erudycji, znajomości kultury i przywiązaniu do tradycji. 

To wszystko już było - historia muzyki rockowej w pigułce. I klimatycznie, i dynamicznie, świetna produkcja i nawiązania do mistrzów typu Necrophagist czy The Faceless. Mimo tego, a może właśnie dzięki temu, że to osłuchani muzycy, nagrali dojrzały krążek, bez dwóch zdań najlepszy w ich karierze.

Cały album do posłuchania tutaj:

TZP

Kiedyś posądzony zostałem o plagiat. Zrobiłem montaż bazujący na korzeniach z Jeziorska, podobny do tego poniżej. Ktoś zarzucił mi, że kopiuję Jerry Uelsamanna. Pierwszy raz w życiu usłyszałem to nazwisko. Okazało się, że nasze myślenie fotograficzne jest podobne. Nie czułem się winny, działałem na nieświadomce. Nie sposób znać dokonania wszystkich. Ale dobrze znać ich jak najwięcej.


 

poniedziałek, 17 lipca 2023

Angole

 


Jeszcze niedawno byłem przekonany, że angielska muzyka rockowa się skończyła. Ominęły mnie te wszystkie Blury i Oasisy, do tego szerokim łukiem. Nowa scena metalowa nie zaskakiwała niczym, poza nielicznymi wyjątkami, typu Akercocke, ale generalnie czułem, że serce współczesnego rocka bije gdzie indziej. Częściej w Europie Wschodniej niż za oceanem czy na wyspach.

I wtedy wchodzi na scenę Black Midi, całe na biało. "Schlagenheim", ich debiutancka płyta z 2019 roku, urzekła mnie dziką energią, warsztatem, dojrzałością i szacunkiem dla anglosaskiej tradycji. Słychać, że przeżuli i Hendrixa, i Crimsonów (nagrali nawet potem kilka ich coverów), całego punka i zimną falę. Mimo tego bagażu, ci młodzi kolesie stworzyli nową jakość. Nikt tak wcześniej nie grał, i o to chodzi. 

Koncerty mają kapitalne, widać świetne zgranie i sceniczne szaleństwo. Jest w tym dzikość, świeżość, jakiś rodzaj uniesienia, który mnie przekonuje. Oto pierwszy z występów na żywo, który zobaczyłem.

Reykjavik

Do tej pory ta młoda kapela na na swoim koncie trzy studyjne albumy, jedną antologię, epkę z koncertem w KEXP i kilka płyt koncertowych.

Wydawałoby się, że po tak spektakularnym debiucie, jakim był "Schlagenheim", nie da się nagrać niczego lepszego. Tymczasem dwie kolejne płytki są nawet wyżej oceniane od pierwszej. Widać niesamowity potencjał i rozwój, aż nie mogę się doczekać kolejnej.

A tu przykład ewolucji kapeli. Znowu koncert dla KEXP, tyle że dwa lata późniejszy. Petarda z czasów plandemii:

Black Midi - KEXP home 

W metalu też coś się ostatnio ruszyło. Ashenspire to kapela powstała w Glasgow 10 lat temu, z dorobkiem - póki co - dwóch krążków. 

Najnowszy nie bierze jeńców:

Ashenspire - Hostile Architecture

Jest nadzieja.


 

 

wtorek, 4 lipca 2023

Wolna jak ptak

 


Meshell Ndegeocello. 

Co za dziwne nazwisko.

Amerykańska, ciemnoskóra basistka i wokalistka. Urodzona w Berlinie. 

Pamiętam pierwszy kontakt z jej muzyką. Ponad 20 lat temu, sklep muzyczny w Pabianicach. Pisałem wtedy recenzje do lokalnej gazety. Płyty pożyczałem w ramach reklamy. Wchodzę do tego sklepu, a z głośników, dość głośno, leci energetyczne funky. Kapitalna produkcja, nigdy czegoś podobnego nie słyszałem.

Pytam sprzedawczyni, zaintrygowany i podekscytowany:

- Co to jest?

- Ndegeocello.

- Co?

- Ngedeocello - powtarza.

- Pokaż okładkę.

To była płyta "Peace Beyond Passion", druga w dorobku. Moim zdaniem najlepsza. Pierwsza, "Plantation Lullalbies", też jest świetna. Niestety, tylko te dwie są funkowe, energetyczne, potem się zaczął długi okres smęcenia, jakieś niedorobione duby, banalne balladki z gitarą akustyczną.

Byłem na jej koncercie we Wrocławiu, z Przemasem. Zrealizowałem wtedy jedno z muzycznych marzeń, żeby usłyszeć ją na żywo. 

Czasem lepiej nie realizować marzeń, bo występ to była totalna porażka. Grała z jakimiś młodymi kolesiami, którzy do pięt jej nie dorastali, sama też nie była w najlepszej formie. Wyglądała na chorą. Wytrzymaliśmy dosłownie kilka kawałków, a potem poszliśmy zniesmaczeni i rozczarowani na piwo.

Sentyment do Ndegeocello nadal mam. Dzielę się ze znajomymi tymi pierwszymi płytami, czasem do nich wracam i słucham z przyjemnością.

Oto perełka, ostatni kawałek z drugiej płyty. Zainspirował mnie do skomponowania własnej piosenki, wkrótce premiera.

Meshell