sobota, 30 kwietnia 2011

Chujnia


Byłem kiedyś dziennikarzem muzycznym. Pisałem regularnie do Dozy Kultury na tlenie i sporadycznie do Jazz Forum. Poniżej jeden z tekstów do Dozy. Współpracę przerwałem po tym, jak po śmierci Marka Grechuty pan Jacek Pustoła odrzucił mój artykuł o nim pisząc, że Grechuta jest nudny.

Chujnia

Język rynsztoka wyniesiony do rangi sztuki? Mieszkańcy slumsów jako tragiczni bohaterowie piosenek? Alkohol świętym napojem? - Oto Leningrad.


Bandzior z przedmieścia


Wiktor „Sznur” Sznurow, lider petersburskiej kapeli Leningrad, z bluzgów uczynił środek artystycznego wyrazu. Muzycy z jego zespołu wyglądają na koncertach jak menele, a on sam – w brudnym dresie, z niechlujną brodą i obślinionym petem w ustach, przypomina skacowanego bezdomnego z metra, którego wypchnięto na siłę w światła reflektorów.

Sznurow otwarcie przyznaje się do alkoholizmu („nie pamiętam, kiedy byłem trzeźwy dłużej niż pięć dni”), występuje na rauszu, a w niechętnie udzielanych wywiadach nie przebiera w słowach. Przeklina jak szewc, miesza z błotem wszystkich i wszystko. Zasłynął tym, że pogonił Romana Abramowicza, właściciela londyńskiego klubu piłkarskiego Chelsea. Rosyjski milioner poszukiwał artysty, który skomponuje nowy hymn jego drużyny. Na swoje nieszczęście wybrał Leningrad. Sznurow - w typowym dla siebie stylu - zanim w ogóle zaczęli rozmowę powiedział, żeby Abramowicz poszedł w pizdu.

Petersburg dla Sznura to centrum wszechświata. Uwielbia to miasto, ale nie dla jego Ermitażu, ale brudu, szarości i zgnilizny. Tematów do swoich wulgarnych songów szuka w ciemnych zaułkach i tanich barach, o jakich śpiewał Janerka w "Strzeż się tych miejsc". Często śpiewa o kobietach, które dla niego wszystkie są sukami, o piciu na umór, życiu na marginesie, samotności i wszechobecnej śmierci.



Piraci XXI wieku

Sznur, zanim stał się bardem, był cieciem w domu dziecka, robotnikiem, studentem, pracował nawet w radio jako specjalista od public relations. Muzyką fascynował się od dziecka. Założył Ucho Van Gogha, jedną z pierwszych rosyjskich grup techno, potem grał hard core’a, by w końcu z kumplami od kieliszka założyć kapelę punkową.

Leningrad powstał w styczniu 1997 roku. Muzycy skrzyknęli się, jak przystało na punkowców, parę dni przed pierwszym występem. Sznur jeszcze wtedy nie śpiewał. Parę dni przed koncertem w Moskwie odszedł od nich wokalista i siłą rzeczy ktoś musiał przejąć mikrofon.

Styl grupy ewoluował, od prostego punka z elementami ska, do obecnej formy – miejskiego folku, zbrudzonego bluesem, swingiem i reggae. Muzycy przyznawali się otwarcie do kradzieży pomysłów i zagrywek (jedna z płyt nazywa się nawet „Piraci XXI wieku”). Jednak sama muzyka to tylko tło dla zachrypniętego, przepitego głosu Sznura. Niektórzy porównują go do Wysockiego, tak z racji barwy wokalu, jak i upodobania do mocnych trunków.

„Chujnia w tv, chujnia w teatrze, chujnia w gazetach, wszędzie chujnia”. Ten dodupizm, charakterystyczny dla rosyjskiej duszy, znajduje wyjątkowe zrozumienie wśród Rosjan, Zakochali się w Leningradzie, a miłość ta przybiera powoli znamiona kultu. Sznurow stał się ważną personą, a nawet personą niebezpieczną. Politycy wiedzą, jak silnym narzędziem może być muzyka. A przekaz Leningradu jest czytelny: polityka to gówno; politycy to kłamcy; nie wierzcie im, myślcie samodzielnie. Korzystajcie z życia, pijcie, pieprzcie się i miejcie wszystko w dupie.

W studiu z tygrysami

Leningrad, ze zrozumiałych względów, ma szlaban na występy w wielu klubach. Obsceniczny język i zachowanie lidera odstraszają wrażliwców, przyzwyczajonych do klasycznych piosenek o miłości, przyciągają jednak tych, którzy w muzyce szukają autentyczności i prawdy. Sznur nie owija w bawełnę, wali z grubej rury, co Rosjanom zawsze się podobało. Co jakiś czas nowy bard putinowskiej Rosji odwali jakiś numer, jak choćby wywalenie gołego dupska podczas wręczania nagród muzycznych, albo zbluzganie publiczności na koncercie. Takie zachowanie jednak tylko przysparza mu popularności.

Jak się okazuje, kontrowersyjny lider i jego dziwaczna kapela podbili serca nie tylko Rosjan. Niedawno ukazała się płyta Leningradu z gościnnym udziałem legendarnej londyńskiej kapeli The Tiger Lillies. Co łączy oba zespoły? Na pewno szok, jakie wzbudzają ich występy oraz tematyka tekstów. Anglicy sami budują swoją legendę, wpuszczając w maliny i fanów, i krytyków. Wymyślają niestworzone historie na własny temat, mieszając fikcję z prawdą. Świat, o jakim śpiewa The Tiger Lillies, to świat brudnych przedmieść, kalek, prostytutek i zboczeńców.

Leningrad porusza się w tych samych zaplutych zaułkach, nic więc dziwnego, że muzycy wpadli na siebie i postanowili coś razem zdziałać. Tak powstała płyta pod znamiennym tytułem „Chujnia”. Niewykluczone, że wcześniej obalili parę flaszek Stolicznej, ponarzekali na suki i polityków (co na jedno wychodzi) i na kacu weszli do studia.

Idealny występ

Teksty obu kapel przypominają nastrojem dokonania Bertolda Brechta i Toma Waitsa. Oni też nie stronili od ciemnych stron życia, nie tyle je gloryfikując, co próbując zrozumieć. Martyn Jacques, wokalista i lider Tygrysów, szczyci się ukończeniem kilku prestiżowych uczelni muzycznych i spędzeniem dzieciństwa w jednym z londyńskich burdeli. Ile w tym prawdy, trudno ocenić, ale reklama świetna. Na scenie występuje często w przebraniu clowna, śpiewając – niczym kastrat - irytującym falsetem i akompaniując sobie na akordeonie. Nie sposób przejść obojętnie obok tej muzyki. Jej prostota i oryginalność uderzają od pierwszych dźwięków.

Podobnie jest z Leningradem. Ich piosenki są proste, króciutkie (rzadko przekraczają trzy minuty) i bezpretensjonalne. W jakimś sensie przypominają dokonania Szwagierkolaski i Kazika, szczególnie z płyty Tata Kazika. Wydawałoby się, że to idealne utwory do puszczania w radiu. Niestety, poziom i częstotliwość przekleństw z miejsca dyskwalifikują je we wszystkich komercyjnych rozgłośniach. Może i dobrze.

Fani Leningradu wiedzą, jak powinien wyglądać idealny występ ich kapeli. Sznur wyjdzie na scenę i krzyknie: CHUJ!



Leningrad & The Tiger Lillies - Chujnia 



01. Суд - Sud - (Judgement) (originally "The Crack of Doom") – 3:10
02. Рвота - Rvota - (Vomit) (originally "Fish Heads") – 2:43
03. Хуйня - Huinya - (Bullshit) (originally "Crap") – 2:05
04. Водка - Vodka – 1:06 (performed by Leningrad and The Tiger Lillies)
05. Убийца - Ubiyca - (Murderer) (originally "Killer") – 3:56
06. В а" - V ad - (To Hell) (originally "Hell") – 2:22
07. Сука - Suka - (Bitch) - (originally "Bitch") – 3:13
08. Псих - Psikh - ("Psycho") – 1:49 (performed by The Tiger Lillies)
09. Алкаш - Alkash - (Alco) (originally "Swine") – 1:48
10. Твой мир - Tvoy mir - (Your World) - (originally "Your World") – 2:14
11. Слюни - Slyuni - (Drool) (originally "Dribble") – 2:30
12. В баре - V bare - (In the Bar) (originally "Bastard") – 3:11
13. Наше шоу - Nashe shou - (Our Show) (originally "The Cheapest Show") – 3:18
14. Алкаш 2 - Alkash 2 - (Alco 2) (bonus track)" – 1:48

http://rapidshare.com/files/162288855/Leningrad._.The.Tiger.Lillies.-.Huyniya.rar

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------

- Jak się pisze chuj? Przez ch czy samo h?
- Przez ch.
- Dlaczego?

- Bo wtedy jest dłuższy.

Total salsa


Niektórzy fotografowie wstawiają pod swoimi pracami linki do muzyki, która była dla nich inspiracją. Nie mogę tak zrobić, bo byłaby to ściema. Bywa, że pojedyncze zdjęcie obrabiam nawet klika dni, a nie ma tak długich płyt :)

Tło muzyczne, przy którym tworzę, nie wpływa jakoś znacząco na klimat powstającej pracy. W wielu przypadkach jest tak, że to, czego aktualnie słucham, nijak się ma to do tego, co powstaje w komputerze. Tak było i w tym przypadku. To praca sprzed kilku lat. Byłem wtedy na etapie salsy. Słuchałem jej obsesyjnie, nałogowo i bez opamiętania (a trwało to ponad 3 lata). Salsa długo ładowała mi akumulatory i wprawiała w dobry nastrój.

Widocznie tego potrzebowałem. A mam tak, że jak już w coś wsiąknę, nie mogę się uwolnić. W tym czasie żadna inna muzyka mnie nie interesowała. Czasami udało mi się odkryć jakąś interesującą nowość, ale szybko się nią nasycałem i wracałem do salsy.

Doszedłem do wniosku, że to muzyka totalna. Są gatunki, w których dominuje rytm, np. hip-hop, są takie, gdzie najważniejszy jest klimat, są też takie, w których chodzi głownie o agresję i wypierd. W salsie jest wszystko: rytm, melodia, trans, emocje, produkcja, solówki, świetne wokale. Aż trudno uwierzyć, że na Kubie - tym nękanym przez biedę i komunizm kraju - może powstawać tyle pięknej muzyki.

Przesłuchałem kilkaset, a może i ponad tysiąc płyt, głównie kubańskich, choć zdarzają się też świetne rzeczy i w innych krajach latynoskich, np. w Kolumbii. Mam swoich faworytów, takie krążki, które znam na pamięć i do których co jakiś czas wracam, z prawdziwym sentymentem. Wiem, jaki dźwięk będzie na początku następnego utworu, pamiętam prawie wszystkie solówki (coś, czego zajebiście zazdrości mi mój kumpel, gitarzysta). Poniżej link do jednej z nich.

Afro-Cuban All Stars - "A Toda Cuba Le Gusta" 1997




01. Amor Verdadero 6:38
02. Alto Songo 6:46
03. Habana del Este 6:39
04. A Toda Cuba le Gusta 5:48
05. Fiesta de la Rumba 5:53
06. Los Sitio' Asere 5:20
07. Pío Mentiroso 4:37
08. Maria Caracoles 4:48
09. Clasiqueando con Rubén 5:12
10. Elube Chango 4:02

http://rapidshare.com/files/288425533/1997.Afr0Cuban.AS.AT0daCuba.LeGusta.rar

hasło: free4downloads

Mógłbym tu wrzucić linki do conajmniej kilkudziesięciu świetnych płytek, ale to się mija z celem. Jak ktoś poczuje bluesa (a raczej salsę), sam poszuka...

Klątwa z San Remo



Obiecałem Sylwii, (mającej moje nazwisko, ale nie będącej moją rodziną :-)), że napiszę coś o ostatniej Anathemie. Słuchając jej wielokrotnie, wysmażyłem ten obrazek. 

 
Według Wikipedii, anatema to słowo oznaczające klątwę. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa tym terminem określano wykluczenie osób ze społeczności wierzących. Później używano jej w odniesieniu do herezji.
 

Pamiętam Anathemę sprzed kilkunastu lat. Wtedy jakoś specjalnie mnie nie kręciła. Brakowało w niej jakiegoś elementu, który by mną szarpnął na tyle, żebym został tak wielkim fanem, jak niektórzy moi kumple. Może była zbyt ckliwa, może wokalista za mało charyzmatyczny, może produkcja nie taka, jak lubię... Nie zastanawiałem się nad tym. Znałem brzmienie, ale nie kojarzyłem poszczególnych kawałków. Z tytułami płyt to już inna sprawa - pamiętam nawet te, których nie lubię. 
 
Moja wiedza na temat Anathemy kończyła się na płycie "A Fine Day to Exit" z 2001 roku. Nie wiedziałem, że rok później nagrali "A Natural Disaster", a w 2008 "Hindsight". Teraz to wiem, a wszystko to zasługa najnowszego albumu. Trafiłem na niego przez przypadek, szukając zupełnie innej płyty. Ściągnąłem i już od pierwszych dźwięków poczułem, że kroi się coś naprawdę niezłego. Świetne, melodyjne kompozycje, klarowna produkcja, rockowy pazur - to wszystko spowodowało, że jak tylko płyta się skończyła, włączyłem ją ponownie. I tak parę razy w ciągu kilku dni.

 
Jest w tej muzyce jakiś dramat, jakieś nieokreślone pragnienie, tęsknota, którą od razu się wyczuwa i lubi. Do tego świetne operowanie nastrojem i dynamiką, przejmujące wokale i dobre partie gitar. Zwraca uwagę wysmakowane i nienachalne użycie klawiszy, które - kiedy trzeba - podkreślają klimat, kiedy indziej urozmaicają brzmienie i fakturę utworów. Słychać to szczególnie w przepięknym trzecim kawałku "Dreaming Light", który zaczyna się jak song z San Remo, po czym nagle przeradza się w poruszającą balladę ze smykami w tle i zajebistą partią gitary przeplatającą się z czystym wokalem.
 

Domyślam się, że ortodoksi, dla których Anathema to jeden z prekursorów doom metalu, wybrzydzają i kręcą nosami na taką nieoczekiwaną woltę ich zespołu. Bo brzmi miejscami jak U2, nie ma przesterowanych gitar i darcia papy, do tego same teksty o miłości. 
 
"We're Here Because We're Here" to prawdziwa kolekcja perełek. Krążek nie ma słabych momentów, sprawia wrażenie dopracowanej, zamkniętej całości, niczym koncept-album. Dla mnie jedno z milszych zaskoczeń ostatnich miesięcy. Naprawdę, kawał pięknej muzy, która prześladuje i zniewala, każąc do siebie wracać.


Anathema - We're Here Because We're Here 2010



01. Thin Air - 5:59
02. Summernight Horizon - 4:12
03. Dreaming Light - 5:47
04. Everything - 5:05
05. Angels Walk Among Us - 5:17
06. Presence - 2:58
07. A Simple Mistake - 8:14
08. Get Off Get Out - 5:01
09. Universal - 7:19
10. Hindsight - 8:10



http://megaupload.com/?d=F3RZBM98

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Tańczące umarlaki


Wiele osób mówiło mi, że moje ostatnie prace kojarzą im się z muzyką Dead Can Dance. Coś w tym musi być, bo często słucham tego zespołu. Szkoda, że się rozpadł, ale może nie dało się już nic więcej wycisnąć z tej współpracy. Lisa Gerrard i Brendan Perry spotkali się we właściwym miejscu i czasie, a to co razem zrobili, już teraz moim zdaniem przeszło do kanonu muzyki.
Długo się zastanawiałem, które z nich wiedzie prym w tym duecie. Przez lata byłem niemal pewien, że ona, z tym swoim nieziemskim zawodzeniem i charyzmą, jednak obserwując ich osobne, solowe kariery, zmieniłem zdanie. To Perry był duszą Dead Can Dance, a Gerrard stanowiła tylko barwny ozdobnik.

Po rozpadzie Brendan Perry nagrał w sumie tylko dwa solowe albumy. Pierwszy, z 1996 roku, nazywa się "Eye of the Hunter" i jest po prostu kosmiczny! Poziomem nie odbiega od wspólnych nagrań, ale jest prostszy w formie od DCD, przez co chyba strawniejszy. Drugiego - "The Ark" (2010) jeszcze nie słyszałem, ale zaraz poszukam.
Lisa Gerrard nagrała do dzisiaj 8 albumów. Żadnego z nich nie jestem w stanie wysłuchać do końca :(
Nawet soundtrack do "Gladiatora" jest dla mnie nie do zniesienia.


Moja ulubiona płyta Dead Can Dance  to "Into the Labyrinth", choć ostatnio częściej włączam "Spiritchaser" z 1996 roku.
Ta muzyka ma w sobie coś hipnotycznego, ponadczasowego. Obie te płyty, choć nagrane w połowie lat 90., mogłyby śmiało powstać teraz. Nic się nie zestarzały.
Moim prywatnym kryterium wartości muzy jest choćby to, czy da się jej słuchać o różnych porach dnia i w różnych okolicznościach. Wydawało mi się, że DCD nie sprawdzi się w samochodzie, ale byłem w błędzie. Kiedy leci "The Carnival is over", zawsze podkręcam głośniej.

Dead Can Dance - "Into the Labyrinth" 1993



Szwedzka stal


Szwecja to prawdziwe zagłębie metalowe (Polska zresztą też, wrócę jeszcze do tego tematu). Istnieje nawet termin "swedish death metal" charakteryzujący specyficzne brzmienie,
sposób produkcji i najczęściej wysoką jakość.
Nieocenionym źródłem wiedzy o świecie metalowym jest dla mnie internetowa Encyclopaedia Metallum:  http://www.metal-archives.com/
W aktualnej bazie danych jest 3260 zespołów ze Szwecji! Wiele z nich to światowa czołówka
i wzór do naśladowania dla wszystkich zaczynających swoje kariery w światku metalowym.
Skupię się dzisiaj na jednej kapeli, która nakręcała mnie podczas obróbki tego zdjęcia. 
Chodzi o Bloodbath, alternatywny projekt Mikaela Åkerfeldta, lidera i gitarzysty Opeth. 
W 2008, cztery lata po nagraniu "Nightmares Made Flesh", zespół wypuścił epkę, która 
rozpierdoliła mnie na kawałki.
 
Bloodbath - "Unblessing the Purity" 2008 
 
 
http://rapidshare.com/files/399221837/Bloodbath08.mediaboom.org.rar
 
Cztery kawałki, niewiele ponad 15 minut muzyki, ale za każdym razem, jak tego słucham, mam 
ciary na plecach. Jest tu wszystko, czego potrzeba w ciężkim graniu: świetne riffy, zajebiście 
szybkie blasty, selektywna produkcja i jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy growl na świecie.
Przede wszystkim nie jest to prymitywna napierdalanka, byle głośniej, szybciej i agresywniej. 
Wbrew pozorom dużo tu harmonii, melodii i klimatu, żeby nie powiedzieć patosu.
Po nagraniu "Nightmares Made Flesh" Åkerfeldt odszedł z Bloodbath, choć występował z nimi na 
koncertach. Tłumaczył, że zamierza skoncentrować się na swojej głównej kapeli. 
W 2008 zdecydował się wrócić. Ta króciutka epka pokazuje nowe oblicze Bloodbath, bardziej
dynamiczne i energetyczne. Ostatni studyjny krążek kapeli "The Fathomless Mastery", nagrany 
kilka miesięcy później, stał się jej logiczną kontynuacją. Kapela jest w najwyższej formie, 
kompozycje są oryginalne i porywające, po prostu wypierd na maksa. Aż się kurde obawiam
nowej płyty. Bo czy można jeszcze nagrać coś lepszego?

niedziela, 24 kwietnia 2011

Idea


Pomysł tego bloga podsunął mi krushon z plfoto [http://plfoto.com/190899/autor.html], sympatyczny koleś z Częstochowy. Pod jednym z moich zdjęć z serii ze szczudlarzami napisał, że świetnie by do nich pasowała muzyka francuskiego zespołu Kwoon. Podesłał linka do ich pierwszego teledysku "I lived on the Moon" z płyty "Tales & Dreams". Obejrzałem i wymiękłem. Przepiękna, prosta ale sugestywna animacja Yannicka Puiga idealnie dopełnia muzykę.



Ninka, moja 4-letnia córka, wprost uwielbia ten teledysk. Mówi: tatusiu, puść mi piosenkę o buraku :)
Słucham bardzo dużo, od Bacha do deathcore'a, ale tego nie znałem. Kapela ma na swoim koncie już (albo dopiero) dwie płytki. Melancholijne, nastrojowe gitarowe granie, zbudowane na  zasadzie stopniowania napięcia i dynamiki, bardzo poruszające. 
Obie płyty są świetne, to link do drugiej "When the flowers were singing" z 2009 roku:



Podczas słuchania tej płyty (a słuchałem jej na okrągło przez kilka dni) powstało m.in. to zdjęcie:



Pomyślałem, że to może być ciekawa historia - pokazać dźwiękową inspirację obrazów. Wiem, że czasem będą niezłe zgrzyty, bo często to, co leci w moich słuchawkach, niekoniecznie koresponduje z nastrojem tworzonej właśnie pracy. Ale może właśnie w tym tkwi urok...