środa, 7 marca 2012

Black Hole


Czasem motywy leżą przed samym nosem, wystarczy tylko być czujnym i mieć oczy szeroko otwarte. Byliśmy dzisiaj z Adą w Lęborku. Dostała skierowanie na USG brzucha, bo ma za wysokie ciśnienie i nie wiadomo skąd pojawia się gorączka. Zaparkowałem na błotnistym placyku koło pojemników na śmieci i obskurnych komórek na węgiel. Poszliśmy razem, żeby zobaczyć, ile jest osób i jak długo to potrwa. Zostawiłem Adę w poczekalni pełnej ludzi (masakra jakaś teraz, wszyscy chorują) i wyszedłem - jak to mówią - na miasto, poszukać jakichś nowych tematów do zdjęć.

Przychodnia jest w samym centrum miasta, niedaleko więc miałem na starówkę. Lębork to małe miasto, ale bardzo malownicze. Ma całkiem ładny deptak, z ambicjami europejskimi, ale poza tym niewiele. Zabudowa w centrum jest dosyć chaotyczna,  ma to jednak swój urok, bo można trafić na niezłe perełki. Postanowiłem się poszwendać w starej, biednej dzielnicy koło kościoła. Światło było bardzo ładne, słońce dość mocne, ale już nisko, gdzieś godzinę przed zachodem.

Szedłem i szedłem, rozglądałem się, właziłem na podwórka, zapuszczałem się w ciemne bramy, i nic. Nie mogłem wypatrzyć niczego interesującego. Szukałem faktur, spękanych murów, ewentualnie jakichś industrialnych elementów, które mógłbym wykorzystać do wklejek, bo takie rzeczy teraz mnie kręcą. Po dwóch kilometrach i dwóch fajkach, a zimno było kurewsko, pierwszy raz wyciągnąłem aparat. W otoczeniu szarych kamienic, przy jednej z wąskich uliczek wypełnionych przekleństwami i szczekaniem wałęsających się kundli, nagle wyrósł pomarańczowo-czerwony budyneczek - siedziba jakiejś prywatnej firmy. Kontrast był tak duży, że aż uśmiechnąłem się pod nosem. Zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej.

Umówiliśmy się, że jak Ada będzie wchodzić do gabinetu, zadzwoni do mnie, żebym miał czas do niej wrócić. Tymczasem nie dzwoniła. Przy głównej ulicy sfotografowałem kilka detali architektonicznych, obcykałem ze wszystkich stron muzeum z pruskiego muru, zrobiłem małe zakupy w cukierni i zaczynałem powoli wracać do samochodu, bo słońce już zachodziło. Po drodze na parking wszedłem jeszcze na parę odrestaurowanych podwórek, ale nic specjalnego tam nie znalazłem.

Wkładając torbę ze słodyczami do samochodu kątem oka zerknąłem na zniszczone okno jednej z komórek przy parkingu. Jakiś niegrzeczny dzieciak stłukł kamieniem szybę, a dziura w zaskakujący sposób swoim kształtem przypominała Polskę! Wyglądało to mniej więcej tak, jak u góry. Światła było już bardzo mało, musiałem zwiększyć ISO i starać się utrzymać rękę w bezruchu przez 1/8 sekundy. Od czasu, jak zostawiłem Adę w przepełnionej poczekalni, minęło półtorej godziny. Zjadłem parę ciastek, zapaliłem papierosa i przyglądałem się ogromnej chmarze gawronów, która krążyła nad miastem. Były ich tysiące! Nagle przeleciały nade mną i zaczęły bombardować. Pierwsza kupa spadła na dach auta, druga na maskę, trzecia pacnęła pół metra ode mnie. Szybko schowałem się do środka. Ledwo zamknąłem drzwi, usłyszałem stuki na dachu - ewidentny przykład dobrej pracy ptasich jelit.

Zadzwoniła Ada. Za pięć szósta pan doktor wyszedł i powiedział, że pacjenci mogą już nie czekać, bo nikogo więcej nie przyjmie. Specjalnie przyjechaliśmy wcześniej, żeby się jeszcze załapać, a tu - po prawie dwóch godzinach czekania - mamy wracać z kwitkiem...Na szczęście zmienił zdanie, po zrozumiałych protestach. Adzie nic nie dolega.

Przed powrotem do domu wytarłem papierem ptasie kupy.

Do posłuchania stary dobry Soundgarden, z uwielbianym przeze mnie kawałkiem "Black Hole Sun".


Soundgarden - Superunknown