środa, 5 grudnia 2012

Bez twarzy


Zbliża się koniec roku, chyba czas na podsumowania. Dla mnie był to rok zdecydowanie "wystawowy". Moje prace krążyły po Polsce, w sumie odbyło się sześć wystaw indywidualnych i trzy zbiorowe, w tym jedna zagraniczna. Dostałem dwie nagrody starosty słupskiego, zaliczyłem kilkanaście publikacji, w większości poza granicami Polski. Nie powinienem i nie mogę narzekać.

Za namową Mellera, który niedawno mnie odwiedził, przyjeżdżając z deszczowej Irlandii, wróciłem po dłuższej przerwie na plfoto, największy polski portal fotograficzny. Nie powiem, z sukcesem. Byłem polecanym autorem, chyba nawet dwukrotnie, miałem zdjęcie dnia, większość moich prac ląduje w topie.
Na zagranicznych portalach też nieźle sobie radzę. Chyba udało mi się w końcu wypracować wizualne esperanto, które trafia i przemawia do wielu osób, niezależnie od tego, w jakim rejonie Ziemi mieszkają.

Dostaję maile i prywatne wiadomości na Facebooku od ludzi z całego świata. Najbardziej rozczuliła mnie kobitka z Nowego Jorku, która tak zatraciła się podczas oglądania moich prac, że zapomniała iść do pracy.
Co do Facebooka, w ciągu półtora roku dorobiłem się prawie 4 tysięcy znajomych, głównie fanów moich montaży. Wiem, że to złudne, bo większości z nich nie znam, ale traktuję to jako formę promocji, która - muszę przyznać - przynosi namacalne efekty. Jutro, właśnie dzięki kontaktowi z FB, wysyłam dwa duże printy do Los Angeles.

Ze Stanów, a dokładnie z Encino w Teksasie, pochodzi zespół, którego płyta jest dla mnie najprzyjemniejszym tegorocznym zaskoczeniem. Chodzi o krążek "Autotheism" The Faceless. Jestem fanem dwóch poprzednich albumów tej grupy. Na nowe wydawnictwo musiałem czekać aż cztery lata. Byłem pełen obaw, bo ostatnio większość metalowych kapel zdecydowanie obniża loty. Albo odcinają kupony od popularności, wydając płyty podobne do swoich poprzedniczek, albo nie radzą sobie kompozycyjnie i koncepcyjnie, co kończy się tym, że nowych albumów zwyczajnie nie da się słuchać bez zażenowania.

Liderem i spiritus movens The Faceless jest Michael Keane, gitarzysta, kompozytor i producent, który przyczynił się też do popularności m.in. kapeli Veil of Maya. Nagrał z zespołem krążek kompletny. Dla kogoś, kto - podobnie jak ja, wychowany jest na ciężkim rockowym graniu - to sam miód, rarytas dla uszu.
Płyta zaczyna się bardzo zwodniczo kilkoma akordami fortepianu, które przechodzą płynnie w zagrywkę kwartetu smyczkowego, potem zaczyna się jazda. To koncept album, sama esencja metalu. Jest tu wszystko: wszystkie możliwe rodzaje darcia papy, instrumentalna wirtuozeria, elementy pastiszu, megaciężkie riffy, kapitalne partię bębnów. Keane'owi udało się na tym albumie podsumować całą historię metalu, od lat 70-tych do współczesności. Dla mnie to płyta roku, a może nawet kilku najbliższych lat. Absolutna rewelacja. Polecam, nie tylko miłośnikom łomotu.


The Faceless - "Autotheism" 2012
here

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Skrzydła


Byłem święcie przekonany, że Lisa Gerrard i Brendan Perry nigdy już niczego razem nie nagrają. Tymczasem - 16 lat po ostatnim wspólnym albumie studyjnym - weszli ponownie do studia. Dead Can Dance to firma gwarantująca jakość, nastrój, patos, a przede wszystkim piękno. Można się było spodziewać tylko najlepszego, ale cień obawy towarzyszył mi od pierwszych dźwięków. Znam solowe dokonania ich obojga, dlatego ciekaw byłem, w którym kierunku ten nowy krążek pójdzie. Czy zdominują go egzaltowane pienia Lisy, czy też zwycięży prostota i klimat Brendana?

Płyta pojawiła się w necie parę tygodni przed oficjalną premierą. Nic w tym dziwnego, sam zespół zachęcał do jej ściągania z oficjalnej strony DCD. Już po pierwszym przesłuchaniu wszystko stało się jasne. Zwyciężyła prostota (i bardzo dobrze). Słychać próby nawiązywania do starszych nagrań, są naleciałości etniczne, a produkcja jest tak selektywna, jak dawniej. Dla przeciwników takiego grania to odgrzewane kotlety, ale jak ktoś ma sentyment i lubi pofruwać przy podobnych dźwiękach, lepszych skrzydeł póki co nie znajdzie. Utworów jest tylko 8, wszystkie zdecydowanie powyżej radiowego standardu długości, tworzą w sumie prawie godzinną, spójną całość.

Od lat bardzo lubię Dead Can Dance. Zawiedziony nie jestem, ale też nie powiem, żebym posikał się z radości. Zdarzają się na tym krążku piękne momenty, mogące powodować ciarki na plecach, choć czuć trochę, że ta formuła jest zdeczka wyeksploatowana i jeśli zespół nie postara się przy pracy nad kolejnym wydawnictwem poszukać nowych środków wyrazu, fani się od niego odwrócą.



DCD - Anastasis [2012]

piątek, 22 czerwca 2012

Gojira


Pamiętam, że jako młody chłopak przeżywałem niesamowitą ekscytację, wybierając się na hit "Godzilla kontra Gigant". Stałem w długiej kolejce przed nieistniejącym już kinem Piast w Sieradzu, w gronie tak samo jak ja podnieconych kumpli z klasy. Seans był od 15 lat, a miałem 14. Trochę się martwiłem, czy starczy biletów, a ponadto czy mnie wpuszczą.

Udało się. Film mi się bardzo podobał, reszcie chłopaków również. Nie widziałem go już nigdy potem. Zapewne telewizja powtarzała go niejeden raz, ale nie dane mi było go obejrzeć. Może i dobrze. Podejrzewam, że teraz odczuwałbym niesmak i lekkie zażenowanie, że takimi bzdurami kiedyś się fascynowałem. Chociaż, parę lat temu obejrzałem nową, amerykańską wersję Godzilli, z Matthew Broderickiem w roli rozkojarzonego naukowca, który dziwnym zrządzeniem losu w ciągu dnia staje się bohaterem narodowym, ratującym kraj (a może i świat) przed atakiem gigantycznych potworów. Taki hollywoodzki schemat, przewidywalny do bólu, choć trzeba przyznać, że zrealizowany z rozmachem i dbałością o stronę wizualną. Efekty komputerowe zapierały dech w piersiach, chyba nawet ich twórcy dostali Oscara.

Kiedyś, w jakiejś małej księgarni, znalazłem książkę która posłużyła za kanwę scenariusza tego filmu. Kosztowała złotówkę (można często znaleźć książki na kilogramy), więc bez oporów kupiłem, tym bardziej, że nie miałem co czytać w pociągu. Pochłonąłem ją w kilka godzin, a ostatnio nawet przeczytałem drugi raz. Dobra, niezobowiązująca lektura, trzymająca w napięciu, idealny zabijacz czasu.

Amerykanie przywłaszczyli sobie japońską Gojirę. Pierwsze filmy o tym zmutowanym monstrum, siejącym postrach na ziemi i morzu, powstały w kraju kwitnącej wiśni, ale w świadomości większości widzów Godzilla to produkt zza oceanu.

Tymczasem swoją Gojirę mają też Francuzi. Na szczęście to nie kolejna wersja filmowego potwora, ale kapela metalowa. Karierę światową rozpoczęli z hukiem, otwierając koncerty Metalliki. Ich poprzednia studyjna płyta na długo zawładnęła moim Foobarem. Na kolejną kazali czekać aż cztery lata. Apetyt miałem wyostrzony i szczerze mówiąc, spodziewałem się ciosu, który jeśli mnie nie zabije, to przynajmniej powali na kolana. Niestety, album trochę rozczarowuje, nie jest tak nieprzewidywalny jak "The Way Of All Flesh" z 2008 roku, nie ma też na nim wyróżniającego się kawałka, który zapadłby na dłużej w pamięć.

Mimo wszystko trzeba przyznać, że kapela ma swój rozpoznawalny styl i brzmienie, o co w metalowym światku wcale nie tak łatwo. Dlatego, jeśli ktoś chciałby posłuchać, jak Francuzi radzą sobie z ciężkim brzmieniem, to voila:

Gojira 2012


czwartek, 19 kwietnia 2012

Impuls


Dawno nic nie pisałem, bo nie miałem impulsu. Aż przedwczoraj impuls się pojawił, w postaci ciekawego maila. Napisała do mnie właścicielka internetowej galerii, w której sprzedaję swoje prace. Byłem trochę zawiedziony, bo myślałem, że pojawił się jakiś klient, tymczasem rzecz dotyczyła zupełnie czego innego.

Pani z galerii była tylko pośrednikiem w wymianie informacji. Zwróciła się do niej redaktor naczelna jednego z nowych pism o psychologii z zapytaniem o możliwość zamieszczenia jednorazowo trzech zdjęć mojego autorstwa na łamach tejże gazety. Ani słowa o honorarium, jedynie wzmianka, że to forma promocji, bo pod pracami będzie widniało moje nazwisko. W załączniku była już umowa, a w ostatnim zdaniu polecenie wysłania zdjęć w dużej rozdzielczości na adres redakcji.

Tak, już, zadzieram kiecę i lecę. Wiem, jak wygląda specyfika pracy w gazecie, parę lat to przerabiałem. Wiem też dobrze, na czym gazety zarabiają. Pierwszy segment to sprzedaż, drugi to reklamy, trzeci - nie zawsze, ale często - to artykuły sponsorowane. Dziennikarze dostają pensje, płaci się drukarzom, nawet sprzątaczki redakcyjnie nieźle zarabiają. Zaciekawiło mnie, dlaczego obie panie - szefowa galerii i naczelna - nie pomyślały ani przez moment, że jako ilustrator tekstu (wynajęty bo wynajęty, ale zawsze) też powinienem dostać jakieś honorarium. Zajmuję się tym zawodowo, utrzymuję siebie i rodzinę, więc nie bardzo rozumiem, w jakim celu mam oddawać swoją pracę darmo.

Za wszystko się płaci. Dziecko przychodzi na świat i już za ten fakt rodzice muszą zapłacić, rejestrując jego istnienie w urzędzie. Tymczasem ja, korzystający z aparatu, którego nikt mi nie dał, tylko musiałem go kupić, płacący za prąd i paliwo (bo wiele zdjęć robię w plenerze), mam oddać za free owoce swojej pracy. To doprawdy bezczelne! Napisałem pani z galerii krótko i węzłowato, że nie zgadzam się na bezpłatne wykorzystanie moich zdjęć. Odpisała, że uprzejmie dziękuje za odpowiedź.

Myślałem, że na tym koniec. Gdzie tam! Chwilę potem odebrałem wiadomość od samej pani redaktor naczelnej. Pani Monika zwraca się z uprzejmym zapytaniem o możliwość zakupienia moich zdjęć, ale nie pyta o cenę, tylko proponuje swoją, głodową stawkę. Współpracowałem kilka lat temu z miesięcznikiem psychologicznym "Charaktery" i niezbyt miło wspominam ten okres, o czym nie omieszkałem nadmienić pani Monice. Dodałem też, ze niechętnie pozbywam się swoich prac, chyba że stawka jest interesująca, czego nie można było niestety powiedzieć o jej propozycji.

Minęła już ponad doba, pani Monika rozważa moje warunki, ale coś podskórnie czuję, że albo w ogóle się nie odezwie, albo napisze krótkiego maila, w którym zrezygnuje ze współpracy ze mną. Po czym nerwowo zacznie szukać następnego jelenia, gotowego za promocję w nikomu nie znanym periodyku psychologicznym udostępnić swoje prace bezpłatnie.

Na dole link, na uspokojenie nerwów, do króciutkiej, acz uroczej epki dwóch kosmitów.

Olafur Arnalds/Nils Frahm - Stare 2012


Arnalds/Frahm - Stare 2012 [EP]


PS. U góry jedna z prac, o którą tak zaciekle walczyła pani Monika.

środa, 7 marca 2012

Black Hole


Czasem motywy leżą przed samym nosem, wystarczy tylko być czujnym i mieć oczy szeroko otwarte. Byliśmy dzisiaj z Adą w Lęborku. Dostała skierowanie na USG brzucha, bo ma za wysokie ciśnienie i nie wiadomo skąd pojawia się gorączka. Zaparkowałem na błotnistym placyku koło pojemników na śmieci i obskurnych komórek na węgiel. Poszliśmy razem, żeby zobaczyć, ile jest osób i jak długo to potrwa. Zostawiłem Adę w poczekalni pełnej ludzi (masakra jakaś teraz, wszyscy chorują) i wyszedłem - jak to mówią - na miasto, poszukać jakichś nowych tematów do zdjęć.

Przychodnia jest w samym centrum miasta, niedaleko więc miałem na starówkę. Lębork to małe miasto, ale bardzo malownicze. Ma całkiem ładny deptak, z ambicjami europejskimi, ale poza tym niewiele. Zabudowa w centrum jest dosyć chaotyczna,  ma to jednak swój urok, bo można trafić na niezłe perełki. Postanowiłem się poszwendać w starej, biednej dzielnicy koło kościoła. Światło było bardzo ładne, słońce dość mocne, ale już nisko, gdzieś godzinę przed zachodem.

Szedłem i szedłem, rozglądałem się, właziłem na podwórka, zapuszczałem się w ciemne bramy, i nic. Nie mogłem wypatrzyć niczego interesującego. Szukałem faktur, spękanych murów, ewentualnie jakichś industrialnych elementów, które mógłbym wykorzystać do wklejek, bo takie rzeczy teraz mnie kręcą. Po dwóch kilometrach i dwóch fajkach, a zimno było kurewsko, pierwszy raz wyciągnąłem aparat. W otoczeniu szarych kamienic, przy jednej z wąskich uliczek wypełnionych przekleństwami i szczekaniem wałęsających się kundli, nagle wyrósł pomarańczowo-czerwony budyneczek - siedziba jakiejś prywatnej firmy. Kontrast był tak duży, że aż uśmiechnąłem się pod nosem. Zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej.

Umówiliśmy się, że jak Ada będzie wchodzić do gabinetu, zadzwoni do mnie, żebym miał czas do niej wrócić. Tymczasem nie dzwoniła. Przy głównej ulicy sfotografowałem kilka detali architektonicznych, obcykałem ze wszystkich stron muzeum z pruskiego muru, zrobiłem małe zakupy w cukierni i zaczynałem powoli wracać do samochodu, bo słońce już zachodziło. Po drodze na parking wszedłem jeszcze na parę odrestaurowanych podwórek, ale nic specjalnego tam nie znalazłem.

Wkładając torbę ze słodyczami do samochodu kątem oka zerknąłem na zniszczone okno jednej z komórek przy parkingu. Jakiś niegrzeczny dzieciak stłukł kamieniem szybę, a dziura w zaskakujący sposób swoim kształtem przypominała Polskę! Wyglądało to mniej więcej tak, jak u góry. Światła było już bardzo mało, musiałem zwiększyć ISO i starać się utrzymać rękę w bezruchu przez 1/8 sekundy. Od czasu, jak zostawiłem Adę w przepełnionej poczekalni, minęło półtorej godziny. Zjadłem parę ciastek, zapaliłem papierosa i przyglądałem się ogromnej chmarze gawronów, która krążyła nad miastem. Były ich tysiące! Nagle przeleciały nade mną i zaczęły bombardować. Pierwsza kupa spadła na dach auta, druga na maskę, trzecia pacnęła pół metra ode mnie. Szybko schowałem się do środka. Ledwo zamknąłem drzwi, usłyszałem stuki na dachu - ewidentny przykład dobrej pracy ptasich jelit.

Zadzwoniła Ada. Za pięć szósta pan doktor wyszedł i powiedział, że pacjenci mogą już nie czekać, bo nikogo więcej nie przyjmie. Specjalnie przyjechaliśmy wcześniej, żeby się jeszcze załapać, a tu - po prawie dwóch godzinach czekania - mamy wracać z kwitkiem...Na szczęście zmienił zdanie, po zrozumiałych protestach. Adzie nic nie dolega.

Przed powrotem do domu wytarłem papierem ptasie kupy.

Do posłuchania stary dobry Soundgarden, z uwielbianym przeze mnie kawałkiem "Black Hole Sun".


Soundgarden - Superunknown


niedziela, 19 lutego 2012

Off kurs


Photoshopa znam od ponad 15 lat. Z chęcią podzieliłbym się swoją wiedzą, ale okazuje się, że nie jest to wcale takie proste. Ponad rok temu zrodził się pomysł poprowadzenia kursu PS-a w Warszawie, na prestiżowej uczelni. Był napisany program, bardzo szczegółowy, obejmujący nie tylko obsługę programu, ale również historię sztuki, a nawet rozwój świadomości twórczej. Nie ma i nie było takiego programu w Europie, podejrzewam, że to inicjatywa nowatorska w skali światowej.

Uczelnia służyła lokum i sprzętem, ale chyba nie doceniała wagi zagadnienia, bo jakoś nie mogli się znaleźć chętni. Ciągle coś nie pasowało; a to terminy, a to koszt kursu, a to ilość godzin. Wydawało mi się, że szkole (i to takiej szkole, cenionej w całym kraju) powinno zależeć na rozwijaniu umiejętności swoich uczniów, tymczasem termin kursu ciągle się przesuwał, do - jak się okazało - nieokreślonego nigdy.

Niby nic prostszego: zainwestować parę tysięcy w reklamę w branżowych periodykach, wrzucić kilka płatnych banerów na portale fotograficzne, a chętni będą walić drzwiami i oknami. Koszty na pewno się zwrócą, bo cena kursu była dość wysoka.

Nie walili. Pomysł upadł, rozpłynął się w morzu innych spraw. Ale tak bywa, że włożona energia nie idzie na marne. Gdzieś po pół roku dostałem telefon w sprawie poprowadzenia szkolenia z PS-a. Też w Warszawie, też na prestiżowej uczelni. Wysłałem program szkolenia, swoje bio i czekałem, co się z tego urodzi. Szanse były duże, nawet większe niż poprzednio, bo projekt miał być częściowo finansowany z funduszy unijnych, a sami kursanci mieli wnieść symboliczną wręcz opłatę. Cena trzydniowego kursu była śmiesznie niska, dlatego wydawało mi się, że znalezienie chętnych nie powinno przysparzać żadnych problemów.

Nic bardziej mylnego! Byli zainteresowani, jak najbardziej, ale odchodzili z kwitkiem. W praniu wyszło, że kurs adresowany jest do małych i średnich przedsiębiorców. Od biedy znalazłoby się dziesięciu chętnych, niestety kolejna bariera - nie do przeskoczenia - skutecznie ich odstraszyła. Chodziło o to, że w szkoleniu mogą uczestniczyć tylko mieszkańcy Warszawy i okolic. W ten sposób unijne pieniądze, które można było kreatywnie wykorzystać, z pożytkiem dla głodnych wiedzy, mówiąc krótko - poszły się jebać.

Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że sam musiałem szukać zainteresowanych, a szkoła umieściła tylko ogłoszenie na swojej stronie (oczywiście udostępniała też lokum i komputery). Pisało do mnie wiele osób, byli nawet w stanie przyjechać z drugich końców Polski, niestety musiałem poinformować, że kursu nie będzie.

Zniechęcony tymi instytucjonalnymi bzdurami postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i zorganizować na początek jakiś kameralny kurs, nawet u kogoś w domu. Odezwałem się do dziewczyny, która była wcześniej zainteresowana szkoleniem, czy w Poznaniu - gdzie mieszka - udałoby się skrzyknąć grupę 3-4 osób. Entuzjazm, zapał, czad... i gówno z tego wyszło. Byłem w stanie nawet dojechać te kilkaset kilometrów, niestety znowu zabrakło chętnych.

Nie wiem, może źle się za to zabieram, może nie czas jeszcze na to, żeby uczyć...

Pociesza mnie zawsze ta sama myśl - robić swoje, niezależnie od okoliczności.

* * *

Długo czekałem na nową płytę uwielbianej przeze mnie deathcore'owej kapeli Veil of Maya. Najpierw ukazał się singielek promujący krążek, a po paru dniach bach! - jest.

Technicznie na najwyższym poziomie. Dopieszczone produkcyjnie, perfekcyjnie zagrane, ale czegoś mi tutaj brakuje. Być może oczekiwałem kompozycyjnego majstersztyku, tymczasem mamy tu sprawdzone patenty, ale ograne już na dwóch poprzednich albumach. Zachwycony nie jestem, ale też i nie zawiedziony. Mniej więcej wiedziałem, czego się spodziewać, ale zawsze pozostaje pewien niedosyt. Z nowych elementów wychwyciłem ciekawe wykorzystanie klawiszy, poza tym reszta po staremu. Mimo wszystko to kawał solidnego napierniczania, na tyle oryginalny i mocny, że warto się nim podzielić.

Veil Of Maya - Eclipse (2012)
Veil of Maya - Eclipse

niedziela, 22 stycznia 2012

Epigoni i złodzieje


Przedwczoraj późnym wieczorem zagraniczna znajoma z Facebooka wkleiła mi na tablicę link do prac pewnego Polaka o imieniu takim samym, jak filozof Kołakowski. Napisała, że chyba mi się spodobają jego prace, bo są podobne do moich. Zjeżyłem się, bo nie lubię gościa, o czym napisałem jej zaraz w mailu. Szybciutko usunęła post i przeprosiła mnie.

Nie wiedziała o jego niecnym zachowaniu, bo niby skąd mogła wiedzieć. Wszystko zaczęło się od pewnego zdjęcia z parasolami. Nie mojego, ale znanego mi Polaka z plfoto. Pan X [tak będziemy go odtąd nazywać] wstawił na jeden z zagranicznych portali pracę, która od razu skojarzyła mi się z tamtą parasolową kompozycją kolesia o nicku kustulka (polecam, swoją drogą). Co tu dużo mówić, pomysł był zerżnięty na maksa, nie sposób było na niego wpaść samodzielnie. Napisałem nieszczęsnemu panu X, że nie podoba mi się jego zachowanie. Żeby chociaż napisał, że praca powstała pod wpływem inspiracji, że zauroczył go cudzy koncept i chciał stworzyć własną wersję, cokolwiek. Ale nic, ani słowa.

Nie odpowiedział również na mój zarzut. Z ciekawości przejrzałem jego portfolio i ze zgrozą odkryłem, że papuguje nie tylko prace kustulki, ale albeita (też zacny montażysta z Polski) oraz moje. Ja zrobiłem szczudlarzy na linie nad przepaścią, on dziwnym zbiegiem okoliczności rowerzystę na linie nad przepaścią. Ja samotną postać zmierzającą leśnym tunelem w kierunku światła, on to samo. I tak dalej, i tak dalej.

To nie mógł być przypadek. Wiem, myśl ludzka chadza czasem podobnymi torami, szczególnie kiedy się nad czymś intensywnie główkuje, czego dowodem są choćby odkrycia naukowe, dokonane w tym samym czasie w różnych częściach świata przez różnych naukowców, nie mających zielonego pojęcia o swoim istnieniu. Nauka nauką, ale bezczelne zżynanie czyichś pomysłów to już inna para kaloszy. Podoba mi się wiele prac pana X, do wielu mam zastrzeżenia pod względem wykonania, ale najbardziej mnie irytowało zawsze jego naśladownictwo.

Któregoś dnia zobaczyłem, że wszedł na fejsa. Odezwałem się do niego pod swoim zdjęciem, dlaczego nie odpowiada na maile. Przyrżnął głupa, że w ogóle nie wie, o co chodzi. No to wkleiłem mu linka z tego zagranicznego portalu z pracą parasolkową. Nadal ciął głupa, więc spytałem wprost: dlaczego kopiuje cudze pomysły? Nie minęła minutka, jak dostałem prywatną wiadomość, że... przemawia przeze mnie zawiść. No tu już przegiął! Czego niby miałbym mu zazdrościć? Bycia idiotą, który nie rozumie, że stał się złodziejem?

Po tej krótkiej i intensywnej wymianie uprzejmości pan X wykasował swój wpis spod mojego zdjęcia i wyrzucił mnie z listy znajomych.

Dzisiaj Ada pokazała mi moje zdjęcie z fruwającym na baloniku hipopotamem (u góry), które jakaś lasia z Iranu pokolorowała i wstawiła jako swoje. Żeby choć umieściła pod spodem moje nazwisko czy dodała do zdjęcia znacznik... Nic. Zareagowałem błyskawicznie. Napisałem do niej, że proszę o natychmiastowe usunięcie tego posta. Tłumaczyła się jak idiotka, nie chce mi się nawet tego przytaczać i po chwili usunęła zdjęcie.

Zdaję sobie sprawę, że to walka z wiatrakami, ale póki mogę i mam okazję złapać kogoś na gorącym uczynku, reaguję. Zauważyłem pewną prawidłowość - są dwie grupy epigonów i złodziei: małolaty i ludzie z dalekiego Wschodu. Tych pierwszych po części rozumiem, nigdy nie pracowali, nie nauczyli się szanować cudzej pracy, bo nie musieli domagać się od nikogo uszanowania swojej. Azjatów nie mogę rozgryźć i nawet nie chce mi się zgłębiać tego tematu. Być może i jedni i drudzy wychodzą z założenia, że cokolwiek znalazło się w Internecie, można bezkarnie wykorzystać, bo jest niejako za free. Nie wiem...

Idealną puentą będzie nieodżałowany Frank Zappa. Naśladował i parodiował wielu, ale nikomu nie udało się dotąd sparafrazować samego Zappy, choć wielu próbowało. Oto jedna z moich ulubionych jego płyt:

Frank Zappa - One Size Fits All (1975)

niedziela, 15 stycznia 2012

Ruchome piaski


Kiedy ktoś mnie pyta, czy mam jakieś ulubione miejsce do fotografowania, odpowiadam baz wahania: tak, ruchome wydmy w Czołpinie. Tyle razy już na nich byłem, o różnych porach dnia i roku, i za każdym razem mnie zaskakiwały.

Premierę miałem szczególną, być może stąd wziął się mój wyjątkowy sentyment do tego miejsca. Wielokrotnie zamierzałem się tam wybrać, ale nie chciałem jechać sam (w sumie nie wiem, dlaczego). Decyzja zapadła spontanicznie. Spotkałem się z Pawłem, moim nowym kumplem, autochtonem. Od słowa do słowa ustaliliśmy, że następnego dnia rano jedziemy razem.

Choćbyś nie wiem, jak się starał, zawsze masz jakieś wyobrażenia na temat miejsca, które inni ci opisują. Nie byłem wyjątkiem, widziałem je w wyobraźni jako masę piachu ciągnącą się po horyzont, niczym jakaś afrykańska pustynia. Nie jest tak oczywiście, co nie zmienia faktu, że ruchome wydmy w Czołpinie wyjątkowym miejscem są.

Nie będę się powtarzał, pisałem już o swoim pierwszym spotkaniu z wydmami. Trafiłem na magiczny wręcz moment: wschód słońca, szron, rosa i mgła. Natrzaskałem wtedy dobrze ponad setkę zdjęć i muszę niestety przyznać bez bicia, do tej pory takie warunki się nie powtórzyły. Liczę na to skrycie, a nawet jawnie, że uda mi się dotrzeć do Czołpina i wyjechać stamtąd z podobnymi trofeami.

Póki co, wydmy są stałym punktem programu dla wszystkich, którzy mnie odwiedzają. Parę dni temu przyjechał do mnie Gładki, stary kumpel, z którym kiedyś graliśmy razem w zespole. Nie musiałem go specjalnie namawiać do wyjazdu na wydmy, choć pogoda była kiepska, zachęcająca raczej do tego, żeby zostać w chacie i sączyć piwko przy dźwiękach dobrej muzyki. Wybraliśmy się wczesnym przedpołudniem, po tym, jak odwiozłem Ninę do przedszkola. Na leśnym parkingu, z którego do wydm jest grubo ponad kilometr, żywego ducha. W ogóle nikogo nie spotkaliśmy, ani na szlaku, ani później, na plaży w Czołpinie.

Gładki jest światowej sławy kolekcjonerem wrażeń, lubi zapamiętywać dobre przeżycia. Żeby wspomóc swoją pamięć, która - jak wiadomo - z wiekiem robi się coraz bardziej dziurawa, nagrywa doznania za pomocą telefonu. Albo jest to dyktafon (kiedy rozmawiamy), albo kamera.

Droga przez las zleciała nam nie wiadomo kiedy (cały czas gadaliśmy). Kiedy jasny piasek zaczął przeświecać miedzy pniami drzew, Gładki zrobił się podekscytowany. Cieszył się jak dziecko na spotkanie z tymi wydmami, i to było bezcenne. Muszę jeszcze dodać, że zanim dojechaliśmy, nie było pewne, czy w ogóle uda nam się dojść na miejsce. Jesienią i wiosną leśny szlak - najkrótsza droga do polskiej pustyni - jest zalany, trzeba iść od dupy strony, czyli plażą, jakieś 8 kilometrów. Niby niewiele, ale w czasie sztormu, kiedy wiatr sypie ci piaskiem w oczy, do najprzyjemniejszych wrażeń to nie należy.

Na szczęście ostatnio niewiele padało i udało nam się tam dotrzeć suchą stopą. Wiało niemiłosiernie, mało tego, zaczęło jeszcze kropić, co skończyło się tym, że szybciutko byliśmy mokrzy i obsypani piaskiem jak pączki cukrem pudrem.

Widoki były zajebiste. W miejscach, gdzie najmocniej wiało, piasek zamazywał krajobraz, zacierał kształty i formy, jak w czasie burzy piaskowej. Gładki szalał z telefonem, nagrywał swoje karkołomne zbieganie z wydm, relacjonował wszystko niczym jakiś reporter TVN-u. Mnie też udało się zrobić parę zdjęć, choć byłem niemal pewien, że z powodu pogody nie wyciągnę nawet na chwilę aparatu z torby. W którymś momencie znaleźliśmy się na szczycie ogromnej wydmy, górującej nad lasem. Widok był mniej więcej taki, jak na powyższym zdjęciu.

Po ponad godzinie zmagania z podmuchami wiatru i osypującym się spod nóg piaskiem, weszliśmy do lasu, a stamtąd już rzut beretem na plażę. Morze szalało. Musieliśmy poruszać się tyłem do wiatru, albo ze spuszczonymi głowami, bo normalnie zatykało, nie dało się oddychać. Gładki symbolicznie przywitał się z morzem, nakręcił parę filmików i uciekliśmy stamtąd szybko, do samochodu.

Niewiele, a czasem nic nie słychać z tego, co mówił, bawiąc się w reportera. To wina wiatru. Mało tego, zrzuciliśmy filmiki do kompa i okazało się, że kilka z nich posiada ślady wyraźniej interwencji kosmitów. Nagle, nie wiadomo dlaczego i skąd, obraz zaczyna drgać, a w tle pojawiają się dźwięki, których ani ja, ani Gładki w żaden sposób nie potrafilibyśmy wyartykułować, nawet na ciężkim kacu. To była prawdziwa niespodzianka, kto wie, czy nie clue całej jego wizyty.

Oczywiście w ciągu paru dni przesłuchaliśmy morze muzy. Cios nr jeden to Dhafer Youssef, który zmasakrował Gładkiego dokumentnie, ale w samochodzie, wracając z wydm, zapuściłem mu Beady Belle, zespół z córką polskiego saksofonisty jazzowego na wokalu, który rozłożył go na łopatki.
Tak to mniej więcej wygląda:

Beady Belle - Cewbeagappic, 2002


Beady Belle - Cewbeagappic, 2002

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Agent


Jeśli chodzi o targowanie się i żyłowanie, Chińczycy są chyba gorsi od Turków. Dwukrotnie miałem do czynienia z kolesiami z Chin, w obu przypadkach prawie się zagotowałem. Pierwszy raz w zeszłym roku. Napisał do mnie jakiś dupeusz pracujący w magazynie biznesowym. Upatrzył sobie jedno z moich zdjęć i chciał umieścić w swojej gazecie. Za free.

Spytałem go grzecznie, czy pracuje za darmo, bo ja na przykład cenię swój czas, swoją pracę i swoje umiejętności. W następnym mailu zaproponował 10 dolarów. Odpisałem, że nie jestem zainteresowany, a on na to, że porozmawia z szefem i postara się wynegocjować wyższą kwotę. Napisałem mu też, że chyba mają jakiś fundusz na reklamę. Próbowałem uruchomić jego kreatywność, podsunąć mu wędkę, ale okazał się tępym bucem, któremu chyba się wydaje, że reszta świata powinna go po rękach całować tylko dlatego, że jest dziennikarzem w jakimś azjatyckim pisemku.

Wynegocjował 20 dolarów. Napisałem mu, że mogę mu przelać te 20 dolarów, ale niech on ze swojej strony zrobi zdjęcie choć odrobinę podobne do mojego. Więcej się nie odezwał.

Nie wiem, jakie standardy obowiązują w Chinach, ale odnoszę wrażenie, że nie ceni się zbytnio cudzej pracy. Przedwczoraj dostałem maila przez swoją stronę od niejakiego Gary'ego, też z Chin. Następny dziennikarz i kolejne biznesowe pismo. Co oni kurwa z tymi biznesowymi miesięcznikami?

Tym razem pan Gary miał chrapkę na dwie moje prace. Spytałem o trochę szczegółów. W jaki sposób zamierza wykorzystać te zdjęcia, czy na okładkę, czy jako ilustrację tekstu. Dodałem, że dopiero jak będę to wiedział, podam mu cenę. Odpisał, że znajdą się wewnątrz numeru i - nie pytając mnie o zdanie - zaoferował po 50 dolarów amerykańskich za każde. Zaznaczył, że to i tak więcej niż oferują chińskim fotografom, a takie honoraria wynikają z kiepskiej kondycji chińskiego rynku (!). Nie kryłem swego zdziwienia, bowiem chińska gospodarka rozwija się w astronomicznym tempie, wszyscy zabiegają o tamtejszy rynek i chcą robić interesy z Chińczykami. Wydawało mi się, że utnę temat, jak napiszę mu, że nie jestem zainteresowany. Polska też nie należy do gigantów, ale mimo to sprzedaję tu swoje prace za zdecydowanie wyższą cenę.


Na to pan Gary zareagował jak chiński tygrys - zaproponował trzykrotnie wyższą cenę. Da się? Dało się. Przystałem na nią, nie bez oporów, ale wytłumaczyłem sobie, że potraktuję tę publikację jako formę reklamy. Ostatecznie Chiny to miliardowy rynek, a trochę dolarów amerykańskich na koncie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Póki co, mój azjatycki kontrahent milczy. Ciekawe, czy przeleje pieniądze...

Wstawiłbym tu jakąś fajną chińską kapelę, ale żadnej nie znam i szczerze mówiąc, nawet nie chcę znać. Jest tyle zajebistej muzyki, dlaczego miałbym promować jakichś Chińczyków, zamiast - powiedzmy - Norwegów? Zaraziłem się niedawno ekscentrycznym, post-metalowym Virusem. Najnowsza płyta jest hipnotyczna i deliryczna, zniewala od pierwszych dźwięków i nie pozwala o sobie zapomnieć. Nie ma co pisać, trzeba posłuchać:

Virus - The Agent that shape The Desert


Virus - The Agent That Shapes the Desert (2011)

piątek, 6 stycznia 2012

Gerappa


Szara zima.
Nie ma śniegu, nie ma mrozu, nie ma światła, a bez światła nie ma też zdjęć. Na szczęście narobiłem zapasów latem i jesienią przewidując, że może dojść do takiej sytuacji. Na razie nie narzekam na brak materiału, ale przydałoby się cyknąć coś nowego. Po cichu liczyłem na to, że będę organizował wypady na Łebsko, które w zimie - takiej prawdziwej, z zaspami i srogim mrozem - zamienia się w naprawdę magiczne miejsce. To jedno z największych jezior w Polsce. Ogromna przestrzeń, dość specyficzna, bo z jednej strony ograniczona nadbałtyckimi wydmami, z drugiej płaskim lądem poprzecinanym gdzieniegdzie strumykami i rzeczkami.

Dużych rzek tu nie ma. Łeba, rzeka o takiej samej nazwie jak słynny kurort, to płytka i wąska rzeczka, tocząca swe wody leniwie wśród pomorskich pól i łąk. Wpada do Łebska w Izbicy, tuż przy jednym z dłuższych pomostów nad tym jeziorem. Wielokrotnie go fotografowałem, o różnych porach dnia i roku. Za każdym razem otoczenie się zmienia - a to woda się podnosi, a to opada - przez co pomost dostarcza nowych wrażeń estetycznych.

Dwa lata temu wybraliśmy się na niego z Pawłem. Mróz był siarczysty, do tego strasznie wiało, przez co zmarzliśmy okrutnie. Pojechaliśmy późnym popołudniem, licząc na ciekawy zachód słońca. Jezioro było całe zamarznięte. Widzieliśmy grupki nastolatków, które zamierzały dojść po lodzie na drugą stronę, na wydmy w Czołpinie. Przy dobrej pogodzie widać je dość dobrze, jako jasny pasek między niebem a wodą.

Lód przy ujściu rzeki był dość gruby, przezroczysty. Widać było wodorosty, bąble powietrza i gdzieniegdzie nerwowo przemieszczające się ławice ryb. Tylko w jednym miejscu, gdzie prąd rzeki był najsilniejszy, została długa, kilkunastometrowa przerębel. Zabraliśmy statywy i filtry, licząc na fajny zachód, niestety niebo było prawie pozbawione chmur i nie wyglądało interesująco. Postanowiłem wypróbować filtr NDx400 na tym krótkim odcinku płynącej wody. Rozstawiłem statyw na krawędzi przerębli, podczas gdy Paweł przyglądał mi się z niepokojem, stojąc bezpiecznie na suchym lądzie. Owoc tego eksperymentu widoczny powyżej.

Oczywiście zdjęcie było kolorowe, ale wyszedł tak niestrawny landryn (majtkowy róż, pastelowe fiolety, zielonkawy lód), że bez oporów zamieniłem je na czarno-białe. Z ND zawsze jest niespodzianka, nie jestem w stanie przewidzieć, co długi czas naświetlania - w tym przypadku ponad minuta - uczyni z rzeczywistością.

Muzycznie zilustruję tę wyprawę na pomost płytą czarnoskórej wokalistki i basistki o nazwisku nie do zapamiętania, przynajmniej za pierwszym razem. Z albumem "Peace Beyond Passion" wiąże się historyjka. Wiele lat temu pracowałem jako dziennikarz. Poza pisaniem "normalnych" artykułów recenzowałem też płyty. Co tydzień jedną. Mieliśmy umowę ze sklepem muzycznym, w ramach której za jego reklamę pod tekstem dostawaliśmy do posłuchania albumy. Wszedłem któregoś szarego dnia - takiego jak dzisiaj - do sklepu i usłyszałem kapitalne, żywiołowe funky.

- Co to jest? - spytałem mlodej ekspedientki z dredami.
- Ndegeocello.
- Ke?

W ten sposób zaczęła się moja przygoda z Me'shell. Poniższy album to drugi krążek w jej dorobku, moim zdaniem najlepszy. Co nie oznacza, że nie warto też sięgnąć po pierwszy.
Gerappa!


Me'shell Ndegeocello - Peace Beyond Passion