poniedziałek, 28 listopada 2011

666

Mam ponad 600 prac (powiedzmy, że 666), których nie muszę się wstydzić. Takich, które bez żenady mogę pokazać, czy to na facebooku, czy na wystawie. Przeważają czarno-białe, gdzieś w dwóch trzecich, jakoś nie mogę się przekonać do koloru. Trzymam się zasady "jedno zdjęcie dziennie". Wierzę w pracę, chyba w poprzednim wcieleniu byłem amerykańskim protestantem, jakimś pracoholicznym WASP-em z Chicago. Nie ma innego sposobu, trzeba rzeźbić, choćby się nie miało ochoty ani inwencji.

Codziennie robię coś ze zdjęciami. Zdaje się, że Avedon miał podobne podejście, jak nie gmerał w czymś związanym z fotografią, był chory.

Wygląda to tak: przeglądam najnowsze fotki, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Najczęściej są to pejzaże, albo dzikie, z wydm lub nad morza, albo miejskie. W mieście szukam rytmu, w naturze szukam faktur. Idealnie jest, kiedy uda mi się upolować oba te elementy (zdarzyło się parę razy). Fotograficznie miasto mnie przerasta, za dużo bodźców oferuje, nie wiem, na czym mam się skupić. Długo trwa, zanim się opanuję i zacznę szukać motywów. Nauczyłem się na nic nie nastawiać, bo to najczęściej okazuje się rozczarowaniem.

Dwa tygodnie temu ustawiłem się ze Żmiją, starym kumplem z Sieradza, tatuatorem (wicemistrz Europy), w Gdańsku. Przeprowadził się tam niedawno, razem z siostrą otworzyli studio. Wybierałem się do niego i jakoś nie moglem wybrać, aż w końcu powiedziałem sobie: kurde, jak nie teraz, to kiedy? No i - nawiązując do tego nastawiania się - przygotowany byłem psychicznie na zdjęcia z wodą, długoczasowe, ze statywem i filtrami. Bo Gdańsk, bo morze, bo woda, bo nie wiem co.

Nic z tego nie wyszło. Światła nie było, a bez światła można zapomnieć o zdjęciach. Snułem się z aparatem po Starówce, wkurwiony, że nici z moich ambitnych planów, aż w końcu się opamiętałem i zacząłem przyglądać miastu. A miasto, akurat to miasto, ma naprawdę dużo do zaoferowania. Nie wiadomo kiedy zrobiłem kilkadziesiąt zdjęć zabytkowych drzwi, okien i rzeźb, wręcz stworzonych do tego, żeby je jakoś kreatywnie wykorzystać. Niedługo będę pokazywał owoce mojej pracy z gdańskimi archiwaliami, to nie ulega wątpliwości.

Żmija zaprowadził mnie w takie zakamary, których - jako zwykły turysta - w życiu bym sam nie odkrył. Już się stęskniłem za Gdańskiem. U góry pierwsza próbka - szczudlarz z prowincjonalnego przedstawienia we wsi Jasień (pomorskie), brutalnie wyrwany z kontekstu i osadzony w zupełnie innej scenerii, na tle zabytkowej bramy z gdańskiej Starówki. Na jednym z zagranicznych portali zaprosili mnie z tym zdjęciem do grupy "Street Photo", co poczytuję sobie za największy komplement.

Za muzyczne tło niech posłuży dobry stary black metal:

Rev 16-8 - Ashlands (2011)
REV 16-8 - Ashlands

niedziela, 27 listopada 2011

Ekshibicjonista


Tydzień minął od otwarcia mojej wspólnej wystawy z Saroltą Ban, wypadałoby to jakoś podsumować. Zaczęło się od maila. Napisał do mnie niejaki Jarosław Napora, że ma sprawę i prosi o podanie numeru telefonu, bo chciałby o niej porozmawiać. Zaznaczył, że chodzi o zdjęcia. Podałem, aczkolwiek z pewnymi oporami. Zadzwonił po kilku dniach. Okazało się, że jest właścicielem prywatnej galerii w Kaliszu i chciałby w niej sprzedawać moje prace. Byłbym pierwszym fotografem, któremu to zaproponował. Poczułem się wyróżniony, zgodziłem się chętnie, tym bardziej że rozmowa przebiegła w bardzo miłej atmosferze.

Pojechałem do tego Kalisza, choć to kawał drogi. Ustaliliśmy wcześniej, że przygotuję w Słupsku kilka wielkoformatowych wydruków, na które pan Napora będzie miał wyłączność. Zabrałem ze sobą prace, wsiadłem w samochód i wyruszyłem w drogę przez pół Polski.

Mówi się, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Coś w tym musi być, bo w przypadku Naporów (poznałem też żonę Jarka, Brygidę) pierwsze wrażenie mnie nie zawiodło. Przywitali mnie jak członka rodziny. Od razu przeszliśmy na ty, gadaliśmy bez opamiętania parę godzin. Jarek zabrał mnie do pobliskiej cukierni na kawę i ciastko, a Brygida w tym czasie przygotowywała dokumenty dotyczące naszej przyszłej współpracy. Plany mieli ambitniejsze niż się spodziewałem. Powieszenie kilku moich prac to miał być dopiero początek, w najbliższej przyszłości myśleli o zorganizowaniu wystawy indywidualnej Dariusza Klimczaka.

Galeria to nowoczesny, niedawno wybudowany budyneczek w samym centrum miasta, kilkadziesiąt metrów od głównej ulicy, więc punkt świetny. Wrażenie zrobił na mnie wielki billboard na pobliskim skrzyżowaniu, który reklamował galerię. Widać, że podchodzą do sprawy poważnie. Miejsca wewnątrz może nie jest zbyt dużo, ale zaaranżowane jest praktycznie i ze smakiem. Wielkie szyby frontowe reklamują co ciekawsze eksponaty, a w środku sączy się cichutko delikatny jazzik. Słowem: wtopy nie ma.

Miałem okazję poobserwować przy okazji tej pierwszej wizyty ludzi, jacy tam zaglądają: wielu znajomych, przyjaciół, rodzina, interesanci. Jarek, prócz tego że sam maluje, zajmuje się również oprawianiem obrazów, więc co jakiś czas w galerii zjawiał się ktoś poszukujący ramy, a to do jakiejś akwarelki, a to do starego obrazka odziadziczonego w spadku po babci, a to do nowoczesnego płótna kupionego od jakiegoś lokalnego artysty. Ruch był większy niż można się było spodziewać po tego rodzaju przybytku, ale to dobrze, dla mnie również.

Pierwsza z moich prac, "Twins" (kobieta w białej sukni, na szczudłach, trzyma dwoje balansujących na tyczce dzieci), sprzedała się chyba po tygodniu. Rzadko nowa współpraca przebiega tak miło i owocnie, więc byłem pełen dobrej myśli. Ustaliliśmy, że wystawę zrobimy po wakacjach. Naporowie zamierzali wyjechać na dwa miesiące do Włoch. Galeria byłaby w tym czasie zamknięta. Podobało mi się, że Jarek wyznaje dewizę "nic na siłę". Też nie lubię pośpiechu, stresu i zbytniego ciśnienia. Przygotowania do wystawy trwały na dobrą sprawę kilka miesięcy. Jarek miał zorganizować media, zaprosić ewentualnych nabywców, przygotować reklamy w prasie i telewizji, moim zadaniem było zaprojektowanie folderu reklamowego.

Któregoś dnia, przeglądając zdjęcia na Flickrze, zobaczyłem nową pracę Sarolty Ban. Byłem jej wielkim fanem od paru lat i w jakimś szalonym impulsie pomyślałem: kurde, ale zajebiście byłoby zrobić wspólną wystawę! Niewiele myśląc znalazłem jej stronę, namierzyłem maila i skrobnąłem krótką wiadomość, taką tylko, żeby wysondować, czy jest zainteresowanie tematem. Odpisała jeszcze tego samego dnia, że świetnie, że ma rodzinę w Polsce, że bardzo się cieszy i chętnie weźmie w tym udział.

Sprawy nabrały rozpędu. Zadzwoniłem do Jarka z tą zaskakującą nowiną, ale - jak mogłem się spodziewać - zareagował na nią pozytywnie. Trochę było w związku z tym zamieszania logistycznego, nie wiedzieliśmy, jaki wariant wybrać, czy drukować prace w Polsce, czy czekać na jej printy, ale sprawa szybko się wyjaśniła. Następnego maila dostałem już od menadżera Sarolty, Andrasa Nemesa, który stwierdził krótko, że od teraz on przejmuje sprawę w swoje ręce. Sarolta drukuje od lat w Budapeszcie, prześle nam zdjęcia w przyszłym tygodniu.

Niestety, choć liczyłem na to, że ją poznam, nie przyjechała na otwarcie. Andras prosił o udokumentowanie wernisażu, co też uczyniliśmy, zarówno w postaci zdjęć, jak i krótkiego filmu z kamery cyfrowej. Mimo sobotniego wieczoru (początek był o 18.00), zjawiło się ponad 40 osób, co trzeba uznać za sukces. Zrobiłem pokaz multimedialny 100 czarno-białych zdjęć, z muzycznym podkładem Dead Can Dance. Tak się spodobał, że musiałem go powtórzyć. Na otwarciu zjawił się m.in. doktor z organizacji "Lekarze Bez Granic", pracujący w Afryce, a mieszkający w Małopolsce. Przyjechał specjalnie na wernisaż, mało tego, kupił jedną z prac - "Akrobatów" (na zdjęciu u góry).

Nie chcieli mnie wypuścić. Siedzieliśmy w kameralnym gronie, zajadaliśmy smaczne kanapki i dyskutowaliśmy zażarcie, mało o sztuce, bardziej o Polakach i polskości jako takiej. Gdyby nie telefon od przyjaciół z Sieradza, pewnie zostałbym w Kaliszu do rana.

Do pokazu wybrałem dwa długie kawłki DCD z płyty "Spiritchaser". Całość do posłuchania tutaj:

Dead Can Dance - Spiritchaser, 1996

DCD - Spiritchaser - part1
DCD -Spiritchaser - part2

wtorek, 15 listopada 2011

Transformacja


Spiętrzenie mam ostatnio straszne. Telefony, maile (do tego masa zagranicznych), znowu telefony, a tu jeszcze trzeba wykroić czas, żeby zdjęcia obrabiać. Jak by tego było mało, Nina się rozchorowała...

Jakiś wariacki czas, ale przyniósł też dużo dobrego. W zeszły piątek dostałem przesyłkę z Anglii, a w środku album "Altered Images, New Visionaries in 21st Cetury Photography" z pięcioma moimi zdjęciami. Z tym albumem to w ogóle była jazda. Napisał do mnie koleś, który wypatrzył moje prace na Flickrze. Twierdził, że jest wydawcą i planuje właśnie wypuszczenie na rynek albumu z nowymi fotomanipulacjami. Skompletował grupę 50 fotografów z całego świata i prosi o przesłanie kilkunastu moich zdjęć w dużej rozdzielczości, żeby móc dokonać wyboru.

No dobra, fajnie, szacun i prestiż, tylko jak chwilę o tym pomyślałem, nabrałem poważnych podejrzeń. Kto to w ogóle jest? W mailu podpisuje się inaczej niż na Flickrze, zdjęcia robi kiepskie, a jak spytałem o honorarium, zaczął coś kręcić. Normalną sprawą jest, że jak ktoś publikuje twoje zdjęcia, powinien ci za to zapłacić. Tymczasem, z tego co odpowiedział, nie płaci innym (wspomniał O Karezie, który już się zgodził), a ze swojej strony oferuje promocję na całym świecie, co też ma swoje znaczenie bla bla bla.

Chuj tam, machnąłem ręką i wysłałem mu te zdjęcia. Byłem prawie pewien, że mnie wykolegował, tym bardziej, że spotkałem się wcześniej z podobną historią. Jakiś facio podszywający się pod organizatora międzynarodowej wystawy fotograficznej mailował do ludzi, żeby mu przysyłali foty, po czym słuch o nim zaginął. Nie odpowiadał na maile, nie mówiąc o tym, że wystawa była fikcją.

Minęło parę miesięcy i nagle dostaję maila, że album już jest w druku, a premierę będzie miał prawdopodobnie pod koniec października. No fajnie, nic tylko czekać. Jakieś dwa tygodnie temu widzę na facebooku, że Konrad Banszkiewicz, znany mi dotąd jako Konrad B z Deviantarta, otrzymał właśnie przesyłkę z albumem. Tym samym, na który ja czekam. Zrobiło się ciekawie.

Jak pisałem wcześniej, w zeszły piątek przyszedł. Twarda oprawa, format 26,5x26,5cm, na okładce kapitalny montaż Jorge Miguela Blazqueza przedstawiający potylicę faceta z rozpiętym zamkiem ekspresowym, pod którym widać czerwoną galaretę. Bardzo sugestywny obraz, dobrze nawiązujący do zawartości książki.

Polaków jest sześciu: ja, Konrad, Michał Karcz, Krzysztof Władyka, Wojciech Grzanka i Jarek Kubicki. Naprawdę, znalazłem się w doborowym towarzystwie. Reszta też daje radę, dużo Ruskich, paru Francuzów, ogólnie czad. Druk na dobrym poziomie, ale można mieć drobne zastrzeżenia do strony edytorskiej: porozstrzelane czcionki, podwójne spacje, takie tam drobiazgi, które nie umknęły oku memu.

Byłem przekonany, że album będzie można kupić tylko za granicą, tymczasem jest też dostępny w Polsce:
Altered Images 2011

Paradoksalnie, wzięło mnie ostatnio na bluesa. Smutny nie jestem, mam wręcz wiele powodów do radości, bo i ten album, i wystawa z Saroltą Ban w Kaliszu w najbliższą sobotę, i sprzedaż idzie nieźle, a tu blues. Przypomniałem sobie parę starych ulubionych płyt, ale zacząłem też szperać w necie za jakimiś ekscytującymi nowinkami. Tym sposobem trafiłem na pana o nazwisku Eric Gales. Czarny gitarzysta w średnim wieku, grający nowoczesnego blues-rocka. Bardzo sprawny technicznie, żeby nie powiedzieć wirtuoz, ze świetnym wyczuciem frazy i zawodowym brzmieniem. Przygodę z Galesem zacząłem od jego najnowszej płyty, Transformation. Dwie wcześniejsze też są kapitalne, ale - może przez sentyment - dzisiaj pokażę właśnie tę.

Eric Gales - Transformation (2011)
Eric Gales 2011

czwartek, 3 listopada 2011

Maestro


Lubię wirtuozów, w każdej dziedzinie. Wiem, ile pracy wymaga osiągnięcie biegłości, czy to w muzyce, czy w fotografii. Ile wyrzeczeń, rozczarowań i zwątpień. Zdaję sobie sprawę, że robiąc coś latami, dzień w dzień, czasem po kilkanaście godzin, w końcu odkryje się to "coś". Różnie to nazywają: styl, własny język, talent, mniejsza z tym. Tylko poprzez konsekwentną pracę osiąga się wirtuozerię, nie ma innej drogi.

Oczywiście, sama wirtuozeria to nie wszystko. Na przykład Chopin podobno nie był wirtuozem, często się mylił, nie dawał rady trudniejszym pasażom, jednak nadrabiał czym innym - sercem. Dlatego jego gry słuchało się z zapartym tchem. Chciałbym usłyszeć w jego wykonaniu któryś z nokturnów...

Jeśli za maestrią techniczną nie kryje się coś więcej, jakieś głębsze dno, mamy do czynienia co najwyżej ze zdolnym rzemieślnikiem. Wielu muzyków klasycznych należy do tej kategorii. Są w stanie zagrać z nut praktycznie wszystko, gorzej, kiedy przyjdzie do improwizowania. Kiedy nie mają przed nosem partytury, są bezradni.

W fotografii rzecz wygląda chyba podobnie. Jest wielu uzdolnionych rzemieślników, którzy kwestie techniczne mają w jednym palcu, niestety nie rozwinęli w sobie ducha potrzebnego do tego, by w swoich zdjęciach pokazać coś więcej niż oferuje sama rzeczywistość. Ładny widoczek to trochę za mało, podobnie powyginana laska z cyckami na wierzchu. Pisałem już o tym wcześniej.

Łatwość zrobienia zdjęcia jest obecnie tak duża, że aby zaistnieć (nie lubię tego słowa) trzeba naprawdę zaproponować coś od siebie. Coś wewnętrznego, duchowego, podpartego rzecz jasna znajomością techniki. Wydaje mi się, że prawdziwy kunszt objawia się dopiero w zestawieniu tych dwóch elementów. Koncepcja i techniczna maestria. Jak jest tylko pomysł, a nie ma techniki, mamy kupę. Jak jest technika, ale nie ma pomysłu, mamy tylko rzemiosło.

Uwielbiam Keitha Jarretta, bo poświęcił się swojej pasji bez reszty. On żyje muzyką, jest nią. Gra tak, że zapomina się o tym, że to młoteczki uderzają w struny fortepianu. To prawdziwy wirtuoz, bez dwóch zdań. Artysta. Słuchając go - najchętniej w trio z Peacockiem i DeJohnette'm - czuję się normalnie dumny z tego, że jestem człowiekiem. Zatracam się w tej lawinie dźwięków, czasem zapominam, że płyta leci już drugi albo trzeci raz.

Każdy z tych muzyków jest wirtuozem, choć w innym względzie. Jarrett to maestro, duch sprawczy, kosmita. DeJohnette to precyzyjna maszyna wyposażona we wrażliwość. Oczywiście technicznie są lepsi bębniarze od niego, ale - jak w przypadku Chopina - nie to jest ważne. Peacock z tej trójki jest najsłabszy, choć bez niego to trio nie byłoby tym, czy jest, czyli jednym z najlepszych jazzowych tercetów wszechczasów.
No to miłego słuchania:

Keith Jarrett Trio - Yesterdays 2009

Keith_Jarrett_Trio_-_Yesterdays__2009.rar