czwartek, 3 sierpnia 2023

Droga tania

 

Zrobiłem niedawno pewien eksperyment, wystawiłem tę pracę na sprzedaż w jednym, kolekcjonerskim egzemplarzu. Taki zabieg wpływa na cenę, wydruk jest tylko jeden, metr na metr, na srebrnym płótnie, potem oryginał zdjęcia trafia do kosza. 

Wyceniłem tę pracę na niebagatelną sumkę 10 tysięcy funtów.

Oglądalność była duża, znacznie większa od mojej średniej, i to nie tylko za sprawą atrakcyjnej modelki, ale i kwoty. 

Po trzech dniach anonimowy klient z Brazylii dodał "Ledę" do koszyka. Procedura zakupu jest podobna jak na allegro, miał tydzień na podjęcie decyzji. Czekałem z ekscytacją, jakiej dawno nie odczuwałem (magia pieniądza). 

Nie kupił.

Wiadomo, rzeczy mają taką wartość, jaką im nadajemy. Tyle coś jest warte, ile ktoś jest w stanie za to zapłacić. Widocznie dla tego Brazylijczyka ta praca była tyle warta, skoro brał pod uwagę możliwość jej kupienia.

I bądź tu mądry. 

Jedni mi mówią, że sprzedaję za tanio, inni się targują. W świecie fotografii rzeczy się mają podobnie jak w środowisku malarskim. Wystawy, nagrody, dorobek - to wszystko wpływa na cenę. Są artyści modni, którzy wykorzystują popyt na ich prace, windując ceny. Inni cenią się aż nadto. Sumy, jakie czasami widuję przy pracach młodych twórców, zbijają z nóg. I, co ciekawe, niektóre z tych prac się sprzedają.

Trzeba i robić swoje, i się cenić. I czasami robić przeceny, bo to towar, jak każdy inny, a wielu klientów można skusić obniżką, okazją, poczuciem wyjątkowej sytuacji.

Wiele prac rozdaję, wychodząc z założenia, że lepiej niech wiszą na czyjejś ścianie, zamiast kurzyć się u mnie w kącie.

 

Muzyczną oprawą tego posta zajmie się Marco Minnemann, genialny perkusista, który wydał niedawno solową płytę.

Sakamoto 

piątek, 28 lipca 2023

Raszyci

 


Znajomi znają moją fascynację Rushem. Zacząłem go słuchać za sprawą Grzybka, mojego nieżyjącego już przyjaciela, od płyty "Hemispheres" z 1978 roku. Niełatwa to była muzyka dla kogoś przyzwyczajonych do prostych, rockowych riffów, jakich wtedy słuchałem. Dodatkowo irytował mnie wokalista, drący papę falsetem.

I nagle, po kilku przesłuchaniach, załapałem o co chodzi w tym graniu (podobnie miałem później z jazzem). Mogę śmiało powiedzieć, że Rush odmienił moje podejście do muzyki. Otworzyłem się na eksperymenty, dziwne dźwięki, zmiany konwencji - mówiąc krótko - oryginalność. 

Podział na muzykantów i artystów, co do którego coraz bardziej jestem przekonany, uwidocznił się już chyba wtedy. Znam wielu muzykantów, słucham dużo, szeroko, jestem otwarty. Artyści pojawiają się rzadko, nowi to już w ogóle wydarzenie. Dlatego wracam i do Rushu, i do starego Genesis, a nawet do Franka Sinatry (to drugi mój ulubiony Franek, po Zappie, wiadomo).

Sinatra 

Ten utwór to szczytowe osiągnięcie. Szczerość, emocje, słowa. Przede wszystkim słowa. Dlaczego teraz nie pisze się takich piosenek? Bo ludziom skurczyły się dusze. Prym przejęła materia i egotyzm. O czym można śpiewać dla egoistów? Chyba tylko o ego. 

A to mój tribute, podziękowanie i hymn pochwalny dla Rushu, który, jak mówiłem, odmienił moje życie:

Rasz 


 

środa, 26 lipca 2023

Erudycja

 

Historia sztuki pokazała, że aby stworzyć coś nowego, rewolucyjnego, trzeba zerwać z akademizmem, odciąć się od tradycji albo próbować ją ośmieszyć. Tak było z pierwszymi dokonaniami impresjonistów, zarówno malarskimi, jak i muzycznymi. 

Fotografia to dziedzina sztuki stosunkowo młoda, nadal przez wielu traktowana po macoszemu, czasem wręcz z pogardą. No bo czy pstryk może być dziełem sztuki? Powoli to się zmienia. Odbitki, czy coraz częściej wydruki, sprzedawane są na aukcjach obok obrazów olejnych i rzeźb za coraz lepsze pieniądze. Mechanizmy działają tu podobnie, nie sposób stworzyć w tej materii czegoś nowego, nie nawiązując do tradycji. A tradycja była czarno-biała, do tego analogowa, na kliszy i papierze. Już pierwsze zdjęcia kolorowe były świętokradztwem.

Zdjęcia cyfrowe to osobny temat. Są kolorowe na wejściu, a możliwość ingerowania w nie i wykorzystywania do swoich celów otworzyła przed miłośnikami fotografii kreatywnej wręcz nieograniczone możliwości. 

W momencie powstania programów edycji zdjęć, otworzył się nowy obszar, którego rozwój trudno teraz ocenić. Korzystam z tych możliwości od prawie 30 lat, działając w Photoshopie. Często nawiązuję do dzieł starych mistrzów, cytuję je nienachalnie albo parodiuję. Bazuję też na klasycznych zasadach kompozycji. Najpierw jednak musiałem je poznać. Interesuję się sztuką od dawna, uczyłem się o niej w szkole. Ta wiedza i pomaga, i przeszkadza. Z jednej strony daje pewne wzorce, utrwalone przez stulecia, zakorzenione w naszej świadomości i kulturze, z drugiej paraliżuje, bo im więcej się oglądało, tym bardziej dojmujące jest przekonanie, że wszystko już było i niczego oryginalnego się nie stworzy.

Wiedział o tym już Picasso, który stwierdził w swoim bezpośrednim, brutalnym stylu, że "wielcy artyści kradną". Kradną pomysły, przepuszczają je przez siebie i dają światu jako wytwory własnej wyobraźni i wrażliwości. Dlatego trzeba oglądać, słuchać, czytać, by dostarczać sobie inspiracji i energii. 

Słucham sobie teraz najnowszej płyty The Zenith Passage "Datalysium", i to ona skłoniła mnie do tych rozmyślań o erudycji, znajomości kultury i przywiązaniu do tradycji. 

To wszystko już było - historia muzyki rockowej w pigułce. I klimatycznie, i dynamicznie, świetna produkcja i nawiązania do mistrzów typu Necrophagist czy The Faceless. Mimo tego, a może właśnie dzięki temu, że to osłuchani muzycy, nagrali dojrzały krążek, bez dwóch zdań najlepszy w ich karierze.

Cały album do posłuchania tutaj:

TZP

Kiedyś posądzony zostałem o plagiat. Zrobiłem montaż bazujący na korzeniach z Jeziorska, podobny do tego poniżej. Ktoś zarzucił mi, że kopiuję Jerry Uelsamanna. Pierwszy raz w życiu usłyszałem to nazwisko. Okazało się, że nasze myślenie fotograficzne jest podobne. Nie czułem się winny, działałem na nieświadomce. Nie sposób znać dokonania wszystkich. Ale dobrze znać ich jak najwięcej.


 

poniedziałek, 17 lipca 2023

Angole

 


Jeszcze niedawno byłem przekonany, że angielska muzyka rockowa się skończyła. Ominęły mnie te wszystkie Blury i Oasisy, do tego szerokim łukiem. Nowa scena metalowa nie zaskakiwała niczym, poza nielicznymi wyjątkami, typu Akercocke, ale generalnie czułem, że serce współczesnego rocka bije gdzie indziej. Częściej w Europie Wschodniej niż za oceanem czy na wyspach.

I wtedy wchodzi na scenę Black Midi, całe na biało. "Schlagenheim", ich debiutancka płyta z 2019 roku, urzekła mnie dziką energią, warsztatem, dojrzałością i szacunkiem dla anglosaskiej tradycji. Słychać, że przeżuli i Hendrixa, i Crimsonów (nagrali nawet potem kilka ich coverów), całego punka i zimną falę. Mimo tego bagażu, ci młodzi kolesie stworzyli nową jakość. Nikt tak wcześniej nie grał, i o to chodzi. 

Koncerty mają kapitalne, widać świetne zgranie i sceniczne szaleństwo. Jest w tym dzikość, świeżość, jakiś rodzaj uniesienia, który mnie przekonuje. Oto pierwszy z występów na żywo, który zobaczyłem.

Reykjavik

Do tej pory ta młoda kapela na na swoim koncie trzy studyjne albumy, jedną antologię, epkę z koncertem w KEXP i kilka płyt koncertowych.

Wydawałoby się, że po tak spektakularnym debiucie, jakim był "Schlagenheim", nie da się nagrać niczego lepszego. Tymczasem dwie kolejne płytki są nawet wyżej oceniane od pierwszej. Widać niesamowity potencjał i rozwój, aż nie mogę się doczekać kolejnej.

A tu przykład ewolucji kapeli. Znowu koncert dla KEXP, tyle że dwa lata późniejszy. Petarda z czasów plandemii:

Black Midi - KEXP home 

W metalu też coś się ostatnio ruszyło. Ashenspire to kapela powstała w Glasgow 10 lat temu, z dorobkiem - póki co - dwóch krążków. 

Najnowszy nie bierze jeńców:

Ashenspire - Hostile Architecture

Jest nadzieja.


 

 

wtorek, 4 lipca 2023

Wolna jak ptak

 


Meshell Ndegeocello. 

Co za dziwne nazwisko.

Amerykańska, ciemnoskóra basistka i wokalistka. Urodzona w Berlinie. 

Pamiętam pierwszy kontakt z jej muzyką. Ponad 20 lat temu, sklep muzyczny w Pabianicach. Pisałem wtedy recenzje do lokalnej gazety. Płyty pożyczałem w ramach reklamy. Wchodzę do tego sklepu, a z głośników, dość głośno, leci energetyczne funky. Kapitalna produkcja, nigdy czegoś podobnego nie słyszałem.

Pytam sprzedawczyni, zaintrygowany i podekscytowany:

- Co to jest?

- Ndegeocello.

- Co?

- Ngedeocello - powtarza.

- Pokaż okładkę.

To była płyta "Peace Beyond Passion", druga w dorobku. Moim zdaniem najlepsza. Pierwsza, "Plantation Lullalbies", też jest świetna. Niestety, tylko te dwie są funkowe, energetyczne, potem się zaczął długi okres smęcenia, jakieś niedorobione duby, banalne balladki z gitarą akustyczną.

Byłem na jej koncercie we Wrocławiu, z Przemasem. Zrealizowałem wtedy jedno z muzycznych marzeń, żeby usłyszeć ją na żywo. 

Czasem lepiej nie realizować marzeń, bo występ to była totalna porażka. Grała z jakimiś młodymi kolesiami, którzy do pięt jej nie dorastali, sama też nie była w najlepszej formie. Wyglądała na chorą. Wytrzymaliśmy dosłownie kilka kawałków, a potem poszliśmy zniesmaczeni i rozczarowani na piwo.

Sentyment do Ndegeocello nadal mam. Dzielę się ze znajomymi tymi pierwszymi płytami, czasem do nich wracam i słucham z przyjemnością.

Oto perełka, ostatni kawałek z drugiej płyty. Zainspirował mnie do skomponowania własnej piosenki, wkrótce premiera.

Meshell

poniedziałek, 26 czerwca 2023

Kobity czy faceci?


 

Odwieczny dylemat, która płeć jest lepsza. 

Zależy w czym. 

O muzyce się tu rozpisuję, trochę o fotografii, ale jednak głównie o muzyce, której słucham nałogowo od najmłodszych lat. Nie wzięło się to znikąd - ojciec miał szpulowca ZK 140, nagrywał z radia koncerty, słuchał Sinatry, Krawczyka, Niemena. Dziecko przesiąka tymi dźwiękami, choćby nie chciało, i w dorosłym życiu dociera do ścieżek, którymi wcześniej chodzili rodzice. A bywa, że dociera dalej, jak to się stało w moim przypadku.

Nie pamiętam, czego mama słuchała, ale wiem, że lubiła ładne melodie. Uwielbiała Wodeckiego. 

Na pewno nie nagrywała koncertów.

Z pieniędzy zarobionych w swojej pierwszej pracy kupiłem dwukasetowy magnetofon Grundig, żeby móc przegrywać muzykę od znajomych. Ciągle miałem mało. Doszło do tego, że większość kasy przeznaczałem na kompakty i koncerty. Opamiętałem się w porę, zrobiłem sobie kilkumiesięczny detoks. Żadnej muzyki. Nie włączałem magnetofonu, choć mnie niejednokrotnie kusiło, nie słuchałem radia, nie wspominając o zakupach muzycznych. Zero, nic. 

I okazało się, że można bez tego żyć. 

Nie poschizowałem się, nie umarłem.

Teraz potrafię żyć bez dźwięków, ale nie mam takiej potrzeby ani sytuacja mnie do tego nie zmusza, więc delektuję się coraz to nowymi odkryciami, traktując to jak karmę dla ducha.

No i tak. Wczoraj natrafiłem na awangardową kapelę z Włoch o nazwie Ottone Pesante. Styl mają niezwykły i oryginalny - oprócz klasycznego rockowego zestawu, czyli gary, bas i gitary, tu dochodzi jeszcze rozbudowana sekcja dęta, która w muzyce Włochów odgrywa, mówiąc kolokwialnie, pierwsze skrzypce. Generalnie naparzają instrumentalnie, ale w jednym z kawałków anielskiego głosu użyczyła koleżanka z zespołu Messe, niejaka Sarah Bianhin. Powstała nowa jakość, ciężki doom z łagodnym, kobiecym wokalem. Obejrzałem koncert macierzystej kapeli Sary i muszę przyznać, że to piękna, utalentowana młoda kobieta. Typowa Włoszka - długie kręcone ciemne włosy, cała na czarno. Do doomu jak znalazł. 

Dwie rzeczy przyszły mi do głowy. Te Messe wcale taka oryginalna nie jest, bo podobne eksperymenty - łączenia metalu z delikatnym damskim "cleanem" robiło 20 lat temu The Gathering. No i niestety wokalistka odstaje in plus od reszty zespołu. Może kiedy się rozegrają, zarobią trochę kasy na dobre studio i drogiego realizatora, doczekam prawdziwej Messe.

Owszem, uroda jest ważna. Ale jestem pewien, że to faceci z Ottone Pesante wpadli na pomysł tej współpracy, żeby ocieplić trochę wizerunek dołujących metalowców i dodać do swojej energii odrobinę kobiecego pierwiastka. Dopiero razem to tworzy jedność, co słychać. 

Ottone Pesante i Sarah Bianhin

Wracając do kobiet i mężczyzn w muzyce.  

sobota, 24 czerwca 2023

1976

 


Ten rok był wyjątkowy dla muzyki. Nie wiem, co się na to złożyło, czy nowe możliwości technologiczne, czy po prostu wisiało coś w powietrzu. W 1976 był niespotykany wysyp znakomitych płyt. Bywały później podobne lata, np. 1996 czy 2004, ale nigdy na taką skalę.

Idąc tropem roku, szperałem na rateyourmusic, koncentrując się głównie na rocku i jazzie (plus pochodne). Widząc właściwą datę, odpalałem płytkę na Youtubie i rzadko byłem rozczarowany, mało tego - zdarzyło się parę odkryć, które sprawiły mi wielką radochę. Bywało, że akurat którejś płyty nie było, aż dziwne, bo tyle szitu można znaleźć w necie, a wartościowej muzy trzeba się naszukać. 

Może i dobrze, prawdziwe diamenty ukryte są w cieniu. 

 

Mam kilka swoich ulubionych albumów z 76-go:

 

Genesis - Trick of the Tail

Stevie Wonder - Songs in The Key Of Life

Jean Michel Jarre - Oxygene

Return To Forever - Romantic Warrior

Bob Marley & The Wailers - Rastaman Vibration

J J Cale - Troubadour

Frank Zappa - Zoot Allures 

Alas - Alas

Gong - Shamal i Gazeuse! (tu nawet dwie)

George Benson - Breezin'

Herbie Hancock - Secrets

Sigmund Snopek III - Roy Rogers meets Albert Einstein. 

 

Można by tak wymieniać w nieskończoność. Kiedyś zrobiłem sobie playlistę z płyt wydanych w 1976 roku. Towarzyszyła mi podczas pracy ponad tydzień, nie słuchałem niczego innego.

Zaintrygował mnie ten Sigmund Snopek III, to niedawne odkrycie, sprzed kilku miesięcy. Aż parsknąłem śmiechem, kiedy zobaczyłem na Youtubie to nazwisko. Algorytmy wylosowały mi wcześniejszą płytkę, też zacną, ale Einstein wbił mnie w fotel.

Myślałem: jak to możliwe, że taka zajebista muzyka jest tak mało znana? Jak to możliwe, że tego wcześniej nie słyszałem? 

Informacji o Snopku trochę w necie jest, ale wolałem wymyślić sobie jego historię. Tak powstał tekst do tego utworu:

klimas -sigmund-snopek-trzeci