piątek, 29 lipca 2011

Tribute

Trochę mnie irytuje, kiedy kolejna osoba - czy to na polskim, czy zagranicznym portalu - pisze pod moim zdjęciem, że kojarzy mu się z pracami Dalego. Niby to zaszczyt być porównywanym z mistrzem, problem w tym, że nie inspiruję się nikim, ani Dalim, ani Sralim. Takie skojarzenia świadczą co najwyżej o tym, że cokolwiek surrealistycznego, to od razu Dali. Prosta piłka. Tak jak w obiegowej opinii każdy obraz nierealistyczny to od razu Picasso.

Staram się to zrozumieć, jakoś sobie zracjonalizować te zależności. No dobra: u mnie szczudlarze, wydłużone nogi, u Salvadora żyrafy na monstrualnie długich nogach. Skojarzenie niby słuszne, jak najbardziej na miejscu, z tym, że wystarczy zestawić obok siebie nasze prace, żeby od razu wychwycić różnice. Ja, nawet jeśli jadę w surrealizm, staram się przynajmniej zachować pozory realizmu (proporcje, światło, perspektywę itd.), Dali łamie te zasady bezlitośnie. Jestem pewien, że robił to świadomie, z premedytacją. Jego deformacje rzeczywistości były w pełni zamierzone, im dziwniejsze, tym chyba był z nich bardziej zadowolony.
Popełniłem kiedyś - podpuszczony przez jakiegoś kolesia z plfoto - tribute to Dali. Bardziej, żeby udowodnić sobie, że potrafię, niż pokazać kolesiowi, że dam radę. Zrobiłem słonia na tyczkowatych nogach. Śmiechu było co niemiara (ja się mnie śmiałem), zaraz pojawiły się kolejne koncepcje, z kolorem, małym słoniątkiem i buk wie czym jeszcze. Dałem sobie spokój, szkoda czasu na takie pierdoły. Wiem, że potrafię, i to wystarczy.

Na moje powiązania z Dalim zwróciła też uwagę dziennikarka z Mołdawii, przygotowując wywiad do jednego z tamtejszych miesięczników o fotografii. Odrobiła lekcje, jak to się mówi, zaskoczony byłem wnikliwością pytań, przez co też chętniej na nie odpowiadałem. Poruszyła sprawę drabin, które pojawiają się w moich pracach chyba częściej niż szczudlate słonie. Drabina to dla mnie symbol ambicji, rozwoju, dążenia do celu. Wydaje mi się, że to zrozumiały i oczywisty obraz, co obserwuję po komentarzach ludzi z zagranicy. Odczytują moje założenia idealnie. Wydaje mi się, że te archetypy powinny być właśnie najprostsze, przez co stają się uniwersalne. Jest oczywiście grono osób, które uważają, że jak coś jest zajebiście skomplikowane - do tego stopnia, że nie sposób tego ogarnąć - to na pewno musi być sztuka. Polaryzowałbym...

Z muzyką jest akurat odwrotnie - im prostsza, tym dalej jej do sztuki. Lubię łamańce, stylistyczne i gatunkowe wolty. Najlepszym przykładem będzie chyba tegoroczny krążek gitarzysty Nguyena Le. Płyta z coverami. Jak nie przepadam za takim towarem, zostałem rozłożony na łopatki i czynniki pierwsze. Są tu kawałki Led Zeppelin, Marleya, Wondera, Joplin, Beatlesów, a nawet stary hicior Iron Butterfly. Ale kurde, jak to jest zrobione! To prawdziwy tygiel kulturowy: wpływy wschodnie i zachodnie wymieszane ze smakiem, mistrzowsko wyprodukowane, zagrane i zaśpiewane. Naprawdę, prawdziwa muzyczna uczta.

Nguyen Le - Songs of Freedom (2011)

Nguyen Le 2011

czwartek, 28 lipca 2011

Progres


W necie można już posłuchać nowego kawałka Opeth z planowanej na jesień płyty "Heritage". Jest co najmniej dziwny. Spodziewałem się zaostrzenia brzmienia, tymczasem brzmi to progresywnie, lajtowo. Oczywiście, może to być zmyła, ostatecznie trudno oceniać całą płytę po jednym utworze. Ale skoro wybrali ten właśnie utwór do promowania nowego wydawnictwa, musi chyba być reprezentatywny. Hmmmm...

Miałem opory, czy w ogóle go słuchać (zawsze lepiej mieć niespodziankę), ale ciekawość zwyciężyła. Szału nie ma, nawet jakby lekki zawód. Kompozycyjnie bez rewelacji, za to produkcyjnie większa rewolucja. Złagodzone brzmienie, bardziej analogowe, archaiczne. Zdecydowanie mniejszy pogłos i przestery gitar, surowe bębny i wokal bez ozdobników. Może to i dobry kierunek, zobaczymy, jak to będzie wyglądać w całości.

Dla mnie Opeth zaczyna się właściwie od "Deliverance", czyli jakieś 10 lat temu. Wcześniejszych płyt nie trawię, mam wrażenie, że to tylko próbki, może i dopieszczone, ale jeszcze niedojrzałe. W ciągu tych dziesięciu lat Opeth wyraźnie się rozwinął, każdy kolejny album to był duży progres, żeby nie powiedzieć postęp. Dwie ostatnie studyjne płyty to klasa sama w sobie. W sumie - jeśli chodzi o tak zwany progresywny death metal - najpierw mamy Opeth, potem długo długo nic, aż w końcu tylko jacyś nieudolni epigoni.

Chociaż zdarzają się miłe zaskoczenia. Odkryłem niedawno (zdaje się, że na facebooku) australijską kapelę Be'lakor. Nawet nie wiem, jak się to czyta (Bilejka?). Nazwa pochodzi z jakiejś gry komputerowej, w sumie mało mnie to obchodzi. Dla fanów Opeth muzyka tego zespołu to może być niezły smakołyk, przynajmniej mnie dostarczył dużo pozytywnych doznań. Co my tu mamy? Długie kompozycje, kapitalną pracę gitar, odrobinkę patosu, srogi growl, melodyjne riffy i motoryczną jazdę na dwie stopy. Czegóż więcej trzeba?

Zaraziłem tą kapelą już parę osób. Wydała jak dotąd dopiero dwie płyty, ostatnią w zeszłym roku, i to ją polecam. Jest dojrzalsza, lepiej wyprodukowana i bardziej spójna niż debiut.

Be'lakor - Stone's Reach (2010)

Be'lakor 2010

środa, 20 lipca 2011

Dolmen Music


Jedną z tradycji żydowskich jest kładzenie kamyków na grobach. To symboliczny znak pamięci, bardzo prosty, a zarazem sugestywny. Kiedy o nim chwilę pomyślałem, zobaczyłem w wyobraźni mały kamienny obelisk z gwiazdą Dawida, a na nim ogromny, przytłaczający głaz - jako metaforyczny symbol zbiorowej pamięci. Dla oddania poczucia pustki i samotności widziałem tę mogiłę na rozleglej przestrzeni, z dala od ludzi i cywilizacji.

Z takim nastawieniem zacząłem realizować tę wizję. Kamienny pomnik wziąłem ze szczecińskiego cmentarza, tło to fragment wydm w Czołpinie (jakżeby inaczej?). Chmury wkleiłem z zupełnie innego zdjęcia, sprawdzając tylko, czy kierunek światła się zgadza. Pozostał do zrobienia głaz. Zamiast sfotografować jakiś prawdziwy kamulec, wyciąłem owalny fragment nagrobka, postrzępiłem mu brzegi i dorobiłem światłocień. Reszta to już tylko dopracowanie cieni, perspektywy i wybranie odpowiedniego kadru. W tym przypadku nie wchodził w grę żaden inny, tylko centralny. Pustka, spokój, śmierć.

Bardzo podobała mi się pierwsza wersja tej pracy. Dopieszczone szczegóły, soczyste b-w, czytelna anegdota. Wrzuciłem na kilka portali, ale odzew był znikomy. Zastanawiałem się, z jakiego powodu. Przyjrzałem się ponownie tej pracy i doszedłem do wniosku, że najsłabszym elementem jest główny motyw, czyli ten przeklęty głaz. Wyglądał trochę sztucznie, jak fragment wygładzonego betonu. Niewiele myśląc, usiadłem raz jeszcze przed kompem i zrobiłem wszystko od nowa, tym razem z prawdziwym kamieniem. Efekt jest bardziej realistyczny i chyba lepszy niż poprzednio. Widać go u góry. Na jednym z portali jakiś facet uznał, że sfotografowałem rzeźbę upamiętniającą zmarłych Żydów, co w sumie było dla mnie największym komplementem.

* * *

Idealnym nawiązaniem do motywu kamieni będzie niesamowita płyta amerykańskiej Żydówki Meredith Monk - "Dolmen Music". To poruszająca muzyczna podróż, opowiedziana językiem bez słów. Tylko ludzkie głosy z towarzyszeniem fortepianu, przestrzeń, cisza.

Ale najważniejszą rzeczą są na tej płycie emocje. Artystce udało się za pomocą zupełnie abstrakcyjnych środków, melorecytacji, zabawy głosem i intonacją, stworzyć album ponadczasowy i ponad wszelkimi kategoriami. Włos się na głowie jeży, kiedy słucha się go w ciemnościach. To jest teatralne, obrazowe, przejmujące, piękne. Takiego albumu się nie zapomina. Dla mnie to jedna z najważniejszych płyt ostatnich kilkudziesięciu lat, kwintesencja ludzkiej kondycji. Usłyszysz tu wszystko: rozpacz, żal, radość, zdziwienie, smutek, strach. Niesamowita rzecz.

Meredith Monk - Dolmen Music (1980), 113 MB

Meredih Monk - Dolmen Music

PS. Dolmeny to te ogromne głazy, jakie można zobaczyć np. w Stonehenge lub Carnac.

piątek, 15 lipca 2011

Patria


Nie jestem patriotą. Urodziłem się w Polsce, tylko tyle. Nie miałem na to żadnego wpływu. Dobrze mi tu, bo myślę po polsku i z każdym mogę się dogadać. Jednak w stosunku do Polski i Polaków mam uczucia - jak to się mówi - ambiwalentne. Lubię język polski, zawsze wydawał mi się bogatszy od innych języków europejskich, bardziej plastyczny i wieloznaczny, co piszącemu stwarza nieograniczone wręcz możliwości. Wiem o tym, bo wydałem dwie książeczki z aforyzmami, w których bazowałem głównie na dwuznacznościach i idiomach.

Polska mnie inspiruje, ale jako forma graficzna. Od dłuższego czasu mam lekkiego bzika na tle kształtu naszego kraju. Robiłem już Polskę jako kałużę, dziurę w murze, koronę drzewa. Parę dni temu wysmażyłem taki oto obrazek.

Często mi się tak zdarza, że zaczynam realizować jakiś pomysł, a efekt końcowy jest zupełnie inny od zamierzonego, bo nagle inny, lepszy pomysł wpada mi do głowy w trakcie pracy. Tak było i tym razem. Z tej betonowej ruiny zamierzałem stworzyć ciągnący się po horyzont krajobraz. Ot, taka postindustrialna wizja. Wyszło coś zupełnie innego, ale pewnie kiedyś wrócę do tamtej koncepcji.

Nie znoszę typowo polskiej zawiści, zaściankowości, tego całego zapatrzenia się na Zachód i tępego naśladownictwa. W fotografii jakoś dajemy jeszcze radę, ale w muzyce? No weź na ten przykład taki polski rap, po prostu porażka. Polskie reggae? - Śmiech na sali. Albo blues po polsku...

Jedynie metalowcy robią swoje, nie małpując innych kapel. W wielu przypadkach to oni wyznaczają kanony dla reszty świata. Pisałem już o paru rodzimych kapelach, znanych i mniej znanych. Polska to prawdziwe zagłębie, ciągle natrafiam na kapitalnych wymiataczy, o których nie trąbi się w mediach, a moim zdaniem warto.

Weźmy na przykład lubelski Deivos. Na koncie dwie studyjne płyty, wydane w czteroletnim odstępie. Najnowszy krążek, z zeszłego roku, wprawił mnie w niemałe osłupienie. Polski zespół, o którym słowa nie słyszałem, wycina taki death metal, że wielu Skandynawów mogłoby się uczyć. Szaleńcze tempa (kapitalny bębniarz - robi śmieszne ozdobniki na krowim dzwonku), precyzja, świeże pomysły, motoryczność, zwariowane solówki, oryginalna produkcja - to wszystko składa się na obraz kapeli, która niedługo trafi do ekstraklasy. Chłopaki po prostu robią swoje, nie grają podobnie do żadnego ze znanych mi zespołów zachodnich, i bardzo dobrze.

Deivos - Gospel of Maggots (2010), 320kbps, 101 MB


Deivos 2010

środa, 13 lipca 2011

Pentagram


O satanizmie dzisiaj będzie, w nawiązaniu do powstającego cyklu z symbolami w roli głównej. Niestety, ogólne pojęcie o nim jest mniej więcej takie, jak o chrześcijaństwie. Ilu Polaków, zdeklarowanych katolików, chodzących regularnie do kościoła, czytało Biblię? Z tych, których znam, naprawdę niewielu.
Satanizm to stosunkowo młoda ideologia, choć oczywiście szatan istnieje od zawsze, jak Bóg. Tyle na ten temat można wyczytać w Biblii.

Anton Szandor La Vey napisał i wydał w 1969 roku Biblię Szatana. Czytałem. Pracując jako dziennikarz musiałem znać takie książki. Kilkanaście lat temu, w Pabianicach, załatwiałem jakieś sprawy redakcyjne w jednej z księgarni. Zobaczyłem na półce Biblię Szatana, czarną niedużą książkę z charakterystycznym pentagramem na okładce. Wspomniałem o tym naczelnej.

- To wracaj i kup! - zapaliła się. - Przyda się w gazecie.

Miała istnego hopla na tle spraw religijnych. Wcześniej pracowała w katolickim liceum, ale wyleciała stamtąd z hukiem, niestety nie wiem, z jakiego powodu. Mogę się tylko domyślać, że była niezła chryja, bo nikt nie śmiał przy niej poruszać tego tematu. Ze szkoły została jej fiksacja katolicka. Jakikolwiek temat związany z Kościołem lub księżmi od razu przejmowała i bezlitośnie drążyła. Czasem przeginała, upierając się, żeby na pierwszej stronie znalazł się jakiś tekst o aferze w środowisku kościelnym, nawet jeśli była to tylko ciekawostka.

No nieważne, znowu w dygresje się wdaję, a miało być o szatanie. Przeczytałem tę czarną książkę, nie całą, przyznaję bez bicia. Opuściłem ostatnią, piątą część, całkowicie poświęconą inwokacjom do diabła. Ale wcześniejsze cztery okazały się bardzo ciekawe. Uderzyło mnie to, że LaVey pisze niezwykle prosto i klarownie, nie wdając się w żaden patos czy filozoficzne meandry. To w sumie nowatorskie spojrzenie na współczesnego człowieka, skoncentrowanego na przyjemnościach, rozdartego, samotnego.
Bardzo ciekawa książka psychologiczna, polecam.

Tłem muzycznym nie może być nic innego.

Satyricon - Now, diabolical (2006), 101 MB

Satyricon 2006

wtorek, 12 lipca 2011

Stone


Mam w Sieradzu kolegę, Jarka Rybczyńskiego, bardzo zdolnego fotografa analogowego, który zadziwił mnie tym, że też robi fotomontaże, tyle że pod powiększalnikiem. Bywa, że siedzi nad jedną pracą dwa tygodnie. Efekty są powalające. Niestety, ciągle brakuje mu czasu (jest prawnikiem sieradzkiej mleczarni), a chciałby poświęcić się temu zajęciu bardziej. Każdą wolną chwilę spędza w ciemni, a żeby zupełnie nie zwariować od oparów chemii i braku światła, urządza sobie wielokilometrowe wycieczki rowerowe. Oczywiście samotne.

Jest nieprzejednanym ortodoksem, używa tylko średnioformatowego Kieva, choć ma cyfraka Canona, całkiem niezłego zresztą. Ale kiedyś wymiękł. Zadzwonił i powiedział, że chce porozmawiać, bo ma do mnie sprawę. Nie mógł przez telefon, to nie w jego stylu. Przyjechał na tym swoim śmiesznym składaczku, usiadł, westchnął i wyszeptał: Klimas, naucz mnie fotoszopa.

Byłem w szoku. Święcie wierzyłem, że jest śmiertelnym wrogiem obróbki i jakiejkolwiek ingerencji w zdjęcie, ale wyjaśnił mi, że brak czasu nie pozwala mu robić więcej, a nie wszystko się da zrobić metodą maskowania i selektywnych naświetleń. Krótko mówiąc, brakuje mu precyzji w tych jego montażach.

Prawie parsknąłem śmiechem. Tia, Jarek i brak precyzji... Widziałem większość jego prac, patrząc na niektóre z nich nie mogłem wprost uwierzyć, że powstały bez udziału komputera. Na zbiorczej wystawie naszej nieformalnej grupy fotograficznej pokazał kiedyś cykl martwych natur ze szkłem. No kurwa, po prostu szczena opadała. Wszyscy przystawali przy tych zdjęciach i oglądali je z niedowierzaniem i zachwytem, z nosami przyklejonymi do szyb.

Jarek przyjechał do mnie z dużą teką. Myślałem, że wraca z pracy z jakimiś dokumentami, tymczasem w środku były dwa wielkoformatowe fotomontaże. Chciał, żebym je zeskanował i wyretuszował w szopie, bo on już nie ma sił ani cierpliwości. Zgodziłem się. Siedział za moimi plecami i co jakiś czas nerwowo chichotał, widząc, jakie sztuki można zrobić ze zdjęciem. Opowiadał, że czasami wybiera się z aparatem na łódzkie cmentarze, gdzie szuka motywów i inspiracji. Obie te prace powstały z fotografii zrobionych właśnie tam. Próbowałem policzyć ilość elementów na pierwszej.
- Czternaście - zawyrokowałem.
Uśmiechnął się tylko i dopiero po dłuższej chwili wyszeptał: dwadzieścia dwa.

Druga była jeszcze lepsza. W architektonicznym łuku porośniętym bluszczem stała figura kobiety. W tle ciągnęła się aleja dębów, z malowniczą ławeczką pod jednym z drzew. Na pierwszym planie popękane schody z plamkami słońca. Całość dopieszczona, estetyczna, w klimacie prac Grottgera, a nawet Friedricha. Gdyby pokazał to zdjęcie na którymś z portali, ludzie by się posikali z wrażenia. Ale nie pokaże, bo nie lubi internetu.

Uzmysłowiłem sobie, że trochę się zainspirowałem cmentarnymi wyprawami Jarka. Podczas niedawnego pobytu w Szczecinie mepooh z baktrianem zabrali mnie do tamtejszej nekropolii, ponoć jednej z największych w tej części Europy. Głównym celem był fragment z niemieckimi nagrobkami, często sprzed wieku. Nie robi się teraz takich pomników. Większość z nich obfociłem z wszystkich możliwych stron, z zamiarem wykorzystania do wklejek. Powyżej jeden z owoców mojej pracy.

Skoro mowa o kamiennych nagrobkach, to warto by było nawiązać jakimś stoner rockiem. To trochę eklektyczny kierunek, żywiący się padliną sprzed ćwierćwiecza, ale czasami trafi się na perełkę, w miarę oryginalną (o ile to możliwe) i miłą w odbiorze. Tak jest w tym przypadku.


Clutch - Blast Tyrant, 2004, 118 MB


Clutch - Blast Tyrant

poniedziałek, 11 lipca 2011

Esperanto


Zaczynam nowy cykl. O fanatyzmie. O ślepocie religijnej i politycznej. O kurczowym trzymaniu się przekonań, przywiązaniu do symboli. Będę bazował na graficznych symbolach, piktogramach, a nawet rozpoznawalnych logach. Nie zamierzam w żadnym razie oceniać niczyich wierzeń ani przekonań, wartościować ich ani ośmieszać, chcę raczej zwrócić uwagę, jak wielkie znaczenie w naszym życiu mają symbole. Pełnią właściwie rolę obrazkowego esperanto, zrozumiałego na całym świecie, bez konieczności poznawania jakiegokolwiek obcego języka.

Tych symboli jest w sumie bez liku, na razie wykorzystałem cztery z nich, trudno powiedzieć, jak długi zrodzi się z tego cykl. Mam jeszcze pomysły na co najmniej kilka, na razie nie myślę, w jakim kierunku się ta historia rozwinie. Znając życie, w nieprzewidywalnym, i to jest właśnie najfajniejsze.

Pomysł to był błysk, zainspirowany sformułowaniem: trzymać się czegoś kurczowo. Jako oczywisty symbol trzymania wykorzystałem dłonie  (pozował Gucio, który specjalnie do sesji wyszorował i obciął paznokcie). Na pierwszy ogień poszli neonaziści. Na dobrą sprawę mogłem ten pomysł zrealizować całkowicie fotograficznie, bez wklejek i montaży, wystarczyło wyciąć ten faszystowski krzyż z tektury, wolałem jednak zrobić to po swojemu. Daje mi to większą satysfakcję, poza tym mam wrażenie, że bardziej w ten sposób kontroluję sytuację.

Myślałem oczywiście o swastyce, przyjdzie i na nią czas.

Trochę się obawiam, że mogą pojawić się jakieś kontrowersje, kiedy na przykład wrzucę jakiś islamski albo żydowski symbol, ale mam to gdzieś. Nie chodzi mi w żadnym wypadku o to, żeby kogokolwiek obrażać. Raczej, by sprowokować go do refleksji i szerszego spojrzenia na - w sumie - uproszczone obrazki, dzięki którym łatwiej nam się komunikować.

Ta symboliczna zwięzłość jest zajebista, choćby wtedy, kiedy szukamy na dworcu WC, ale jednocześnie może prowadzić do poważnych nieporozumień. Jak każdy język, symbole mogą zostać różnie zinterpretowane. Staram się w tym przypadku unikać dwuznaczności, zestawienie mocnego znaku graficznego i rąk ma już wystarczająco mocny wydźwięk. Bardzo jestem ciekaw odbioru tego cyklu.

No to tyle fotograficznych nowości. Za to muzycznie bez zmian. Death i black metal rządzą, ustępując czasem miejsca jakimś lżejszym muzom. Matalowcy dobrze znają siłę symbolu. Wiele okładek - szczególnie blackowych - to gra obrazem i nastrojem. Pogrzebałem trochę na dysku, żeby znaleźć jakąś korespondującą z moim kwadratem, ale niespecjalnie mi się udało. Dominują jakieś szatany, głowy kozłów albo rozkraczone, torturowane panienki, a nie o takie nawiązanie mi chodziło.

No to wrzucę najnowszy krążek The Black Dahlia Murder. Muzycznie bez rewolucji, płytka stanowi naturalną konsekwencję dwóch poprzednich, choć wciąż na wysokim poziomie, a i graficznie niczego sobie. Naćkali tam symboli, jak w jakiejś buddyjskiej mandali, ale całość jest oryginalna i miła dla oka.
No taki deathcore to ja lubię.

The Black Dahlia Murder - "Ritual" (2011), 320kbps, 104 MB

Ritual

czwartek, 7 lipca 2011

Stupor



Wydawało mi się, że wykorzystałem już wszystkich szczudlarzy, tymczasem - przeglądając zdjęcia na płytach - odkryłem jeszcze kilku. Tym sposobem cykl czarno-białych kwadratów z kolesiami w długich nogawkach zapewne się rozrośnie. Wrzucam teraz pierwszą z nowych prac, którą musiałem niestety robić dwa razy.

Czasem zapominam o tym, żeby zapisywać robotę w trakcie, a potem mam nauczkę. Siedziałem nad tym dobre pięć godzin, kiedy nagle na sekundkę zgasło światło. Oczywiście wyłączył się komputer i cała misterna konstrukcja odeszła w niebyt. Komputerowcy mówią: kto nie save'uje, ten potem żałuje.
Nie pierwszy raz mi się to zdarzyło, więc poprzeklinałem trochę i zasiadłem ponownie do pracy. Początkowo zrobiłem wersję kolorową, ale jakoś nie mogłem się do niej przekonać, więc przerobiłem na b-w. To logiczna kontynuacja serii, nie ma co wydziwiać.

Zdarza się, choć ostatnio coraz rzadziej, że jakaś płyta trafi mnie tak, że zastygam w prawdziwym stuporze i chłonę dźwięki jak gąbka. Coś mnie ostatnio wzięło na black metal. Dużo tego mam na dysku, zapas na dobre parę dni. Włączyłem Benighted in Sodom, które zacząłem kiedyś słuchać, ale coś mi przerwało i nie miałem później okazji wrócić do tej płyty. Tegoroczny krążek "Reverse Baptism" zaczyna się jak jakieś stare, niepublikowane nagranie The Cure. Gitarki z chorusami, bluesowy podział na sześć ósmych, duży pogłos, wolny, hipnotyzujący rytm - taki mniej więcej klimat. Kawałek powoli się zagęszcza, a trwa ponad 8 minut, więc ma czas. Wokal wchodzi dopiero w połowie (podobny patent jak u Cure'ów), i wtedy robi się naprawdę blackowo. Zostają chorusy, ale w sukurs przychodzą im przesterowane, brzęczące gitarki i kapitalny, jeżący włos na głowie wokal.

Oniemiałem. Podgłośniłem dźwięk w słuchawkach, podparłem brodę na dłoniach i na dobre 15 minut zniknąłem z tego świata. Co za płyta! Jak trochę doszedłem do siebie, zerknąłem do nieocenionej Encyklopedii Metalu, żeby zobaczyć, co to za goście. Amerykanie z Florydy, grają dopiero od 7 lat, ale wypuścili już kilkanaście płyt, w tym roku aż trzy, w tym jedną podwójną.

Rzadko się zdarza, żebym czytał teksty metalowych kapel, ale w tym przypadku zrobiłem wyjątek. Co mnie do tego skłoniło? W każdej recenzji kolesie cytowali fragmenty piosenek. Mój angielski nie jest najlepszy, ale na tyle dobry, że większość z nich zrozumiałem. Proste frazy, bez udziwnień, ale naładowane emocjami. Całkiem dobra poezja, poruszająca odwieczne tematy samotności, cierpienia, bólu, bez zbędnego patosu. W zestawieniu z tą hipnotyczną muzą robią naprawdę duże wrażenie.

Pracując nad zdjęciem, przesłuchałem ten album trzykrotnie. Ani przez chwilę się nie nudziłem.

Benighted in Sodom - "Reverse Baptism" 2011


Benighted in Sodom - Reverse Baptism

PS. Rzeczywiście chyba w jakiś stupor zapadłem. Nie doczytałem - Benighted in Sodom to nie kapela, a jeden człowiek, Matron Thorn. Koleś gra na wszystkich instrumentach, pisze teksty i śpiewa. O.

wtorek, 5 lipca 2011

Księciunio


Byłem na Prinsie. Czekałem na ten koncert lata całe, i w końcu się doczekałem. Jechałem bez żadnego nastawienia, gotowy chłonąć wszystko, co Księciunio zapoda. Nie zabrałem aparatu, żeby sobie głowy nie zaprzątać zdjęciami, zresztą był zakaz fotografowania i wnoszenia na teren wszystkiego z matrycą większą niż 5 megapikseli. Bilet zamieniłem przy wejściu na opaskę, musiałem niestety zostawić na bramce litrowy sok bananowy, bo organizatorzy zezwalali tylko na 200 ml. Kurde, cały wieczór o suchym pysku - pojechałem samochodem, tak że piwo nie wchodziło w grę (chociaż strzeliłem sobie małe, do północy zdążyło wyparować).

Prince postawił na energię i rytm. Zaczął z kopytem, wcale nie funkowo, bardziej było to ciężkie dicho, ale w jego wykonaniu do strawienia. Wypierdzielił niesamowitą solówę na fioletowym stratocasterze i nie spuszczał z tonu aż do końca. Mówi się, że jest najbardziej chimerycznym artystą koncertowym, potrafi przerwać występ w połowie albo - co gorsza - w ostatniej chwili go odwołać. Bywa, że gra nawet 3-godzinne sety, więc wszyscy ciekawi byliśmy, co pokaże i jak długo będzie na scenie.

Pożyczyłem od Gucia lornetkę, ale okazało się, że całkiem niepotrzebnie, bo przy głównej scenie były wielkie telebimy. Ludzi morze, co szczególnie widać było, kiedy kamera pokazywała tłum od strony sceny. Słyszałem niemiecki, angielski, widziałem nawet jakichś Japończyków. Parę razy poczułem unoszący się w  powietrzu zapach trawy. No, zapalić i zobaczyć Prince'a - bezcenne.

Widziałem wcześniej parę jego koncertów na wideo, wiedziałem więc mniej więcej, czego się spodziewać. Przebieranki, szpagaty na scenie, wizualizacje w tle i granie na czym popadnie. A tu nic z tych rzeczy. Facio ma już swoje lata, ale chyba nie o wiek chodzi, tylko o jego podejście do koncertów. Najważniejsza ma być muzyka, a nie cała otoczka. Zresztą pod koniec występu powiedział: "Real music from real musicians", jakby chciał dać prztyczka w nos tym wszystkim gwiazdkom, których kariera zaczęła się na Youtubie.

Grał w jednym, złocistym wdzianku, gitary nie zmieniał, tła na telebimach były uproszczone, graficzne, za to wokalnie pokazał prawdziwą klasę. Wszystko czyściutko, w punkt, z wyczuciem i smakiem. Wiele razy zapiszczał po swojemu, ale więcej razy powtarzał słowo "Poland". Widać było, że trochę zaskoczony jest ilością ludzi, a jeszcze bardziej tym, że znaliśmy jego piosenki i śpiewaliśmy razem z nim.

Mały dyktator, rządził tłumem od początku. Publika wykonywała bez mrugnięcia okiem wszystkie polecenia: klaskanie, unoszenie rąk do góry, machanie nimi, skakanie. Po prostu urządził plenerowe party na kilkadziesiąt tysięcy ludzi (mówi się o 80 tysiącach), megaimprezę opartą na funku, soulu, rocku i disco, która zamieniła się w prawdziwe murzyńskie święto.

Po wszystkim ręce i gardło miałem obolałe. Kluczowe momenty to oczywiście "Purple Rain", w którym wystrzeliło w niebo fioletowe konfetti, "Nothing Compares 2 U" i "Kiss". Zagrał dużo numerów właśnie z "Purple Rain", ale np. żadnego z "Musicology", czym byłem trochę zawiedziony. Ale za to sprawił mi miłą niespodziankę, śpiewając zupełnie niekoncertową balladę "Sometimes it's snow in April" ze ścieżki dźwiękowej "Parade" (bardzo lubię ten kawałek).

Mam lekki niedosyt, bo repertuar dobrał co najmniej dziwny, dużo starych piosenek, łącznie z "Controversy" z 1981 roku. Lepszy jednak niedosyt niż przesyt.
Mam dziwne przeczucie, że Prince jeszcze do nas przyjedzie, tak bardzo mu się podobało.

Czytałem po koncercie chyba z pięć recenzji, jedna gorsza od drugiej. Jednak, kurwa, kultura słowa zanika.

* * *
Cóż można innego zapodać?

Prince - Come, 1994 (FLAC w dwóch częściach, 353MB)
Come cz.1
Come cz.2

sobota, 2 lipca 2011

Zmywarka


Odezwał się do mnie Wiciu, dawny kumpel z Sieradza. Kilka lat pracował z żoną w Irlandii, niedawno wrócili, kupili mieszkanie w bliźniaku pod Poznaniem. Mają 6-letnią córkę, żyje im się dobrze, dostatnio, oboje dobrze zarabiają. Magda nadal pracuje w Irlandii, jest pielęgniarką. Leci tam na parę tygodni, potem tyle samo jest w Polsce. Dziwne rozwiązanie, ale widocznie im odpowiada. Wiciu też w sumie pracuje w irlandzkiej firmie, tyle że tu, w kraju.

Urządzili się całkiem nieźle, mieszkanie jest przestronne, mają kawałek ogródeczka, garaż i duży balkon. Brakowało tylko czegoś na ścianie. W związku z czym Wiciu zaproponował, że kupi ode mnie jedno zdjęcie. Chciał duży, metrowy wydruk, limitowaną edycję na wyłączność. Mówiąc po ludzku, po wydrukowaniu oryginał miał wylądować w koszu, żeby nikt inny czasami go nie wykorzystał. Spoko, taki układ mi odpowiadał.

W drodze do Sieradza odwiedziliśmy ich całą rodziną. Dziewczynki bawiły się razem, choć osobno, my tymczasem spijaliśmy kawę po sutym obiedzie. Nieśmiało poruszyłem temat zdjęcia, bo wcześniej jakoś nie mogliśmy się w tej kwestii dogadać, ani na gg, ani telefonicznie. Wiciu postawił sprawę jasno: wiesz, wysiada nam zmywarka, muszę jeszcze z Magdą porozmawiać, ale na razie się wstrzymamy.

Temat upadł. Nie naciskałem, licząc na to, że może sam się odezwie, jak już przyzwyczają się do nowej zmywarki, a pusta ściana zacznie ponownie ich kłuć w oczy.
No i odezwał się wczoraj wieczorem. Magda jest w drugiej ciąży, właśnie czekają na USG, to piąty miesiąc, więc będzie wiadomo, czy chłopak, czy dziewczyna. Chwilę pogadaliśmy, gratulowałem mu kolejnego potomka, po czym musiał szybko kończyć, bo właśnie wchodzą do gabinetu.
Za chwilę pisze na gg: dziewczynka!

Z Wiciem dzielimy się naszymi muzycznymi fascynacjami. Wychowany na rocku, nadal lubi mocne brzmienia, choć przez ostatnie parę lat mocno drążył temat ambientu. Próbował mnie przekonywać do swoich ulubionych płyt i wykonawców, ale z mizernym skutkiem. Za to mnie udało się zarazić go Enslaved. Trochę się krzywił na początku, ale polubił. W zeszłym roku ukazała się ich płyta "Axioma Ethica Odini", chyba najlepsza w dorobku. Był czas, że słuchałem jej po parę razy dziennie. Nadal chętnie zapuszczam, jak chcę trochę doładowania z lekką szczyptą patosu. Zajebisty black metal, motoryczny, z wpadającymi w ucho melodiami. Chyba jedna z lepszych płyt zeszłego roku w swojej kategorii. Jest też świetny teledysk do kawałka "Raidho", drugiego na krążku. Przestrzenna produkcja, ale wyjątkowo klarowna. Oryginalnie wykorzystane klawisze, które dopiero słychać, kiedy zapuści się ten album głośno, no i kapitalne, szatańskie chórki, jak głosy z zaświatów, przelewające się z kanału w kanał, co najlepiej słychać w słuchawkach. Pozycja obowiązkowa dla każdego "szatanisty".

Enslaved - "Axioma Ethica Odini" 2010

Enslaved 2010