poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Skrzydła


Byłem święcie przekonany, że Lisa Gerrard i Brendan Perry nigdy już niczego razem nie nagrają. Tymczasem - 16 lat po ostatnim wspólnym albumie studyjnym - weszli ponownie do studia. Dead Can Dance to firma gwarantująca jakość, nastrój, patos, a przede wszystkim piękno. Można się było spodziewać tylko najlepszego, ale cień obawy towarzyszył mi od pierwszych dźwięków. Znam solowe dokonania ich obojga, dlatego ciekaw byłem, w którym kierunku ten nowy krążek pójdzie. Czy zdominują go egzaltowane pienia Lisy, czy też zwycięży prostota i klimat Brendana?

Płyta pojawiła się w necie parę tygodni przed oficjalną premierą. Nic w tym dziwnego, sam zespół zachęcał do jej ściągania z oficjalnej strony DCD. Już po pierwszym przesłuchaniu wszystko stało się jasne. Zwyciężyła prostota (i bardzo dobrze). Słychać próby nawiązywania do starszych nagrań, są naleciałości etniczne, a produkcja jest tak selektywna, jak dawniej. Dla przeciwników takiego grania to odgrzewane kotlety, ale jak ktoś ma sentyment i lubi pofruwać przy podobnych dźwiękach, lepszych skrzydeł póki co nie znajdzie. Utworów jest tylko 8, wszystkie zdecydowanie powyżej radiowego standardu długości, tworzą w sumie prawie godzinną, spójną całość.

Od lat bardzo lubię Dead Can Dance. Zawiedziony nie jestem, ale też nie powiem, żebym posikał się z radości. Zdarzają się na tym krążku piękne momenty, mogące powodować ciarki na plecach, choć czuć trochę, że ta formuła jest zdeczka wyeksploatowana i jeśli zespół nie postara się przy pracy nad kolejnym wydawnictwem poszukać nowych środków wyrazu, fani się od niego odwrócą.



DCD - Anastasis [2012]