sobota, 23 marca 2013

Klimat do kwadratu


Wywiad, jaki ukazał się w najnowszym numerze Practical Photoshop Polska. Dwumiesięcznik do nabycia w dobrych punktach prasowych :)


Rafał Gasiński: Kobieta na szczudłach podnosząca hipopotama, lekko unoszonego przez mały balonik... Dla mnie w tym kadrze zawiera się chyba kwintesencja tego, co pokazujesz w swoich pracach...


Dariusz Klimczak: Zapomniałeś dodać, że jeszcze koniecznie praca musi być czarno-biała :) No tak, w sumie jest tu kilka charakterystycznych dla mnie elementów. Chociaż staram się nie ograniczać, ciągle poszukuję nowych motywów. Mam romans z surrealizmem, tego nie da się ukryć. Trwa to już parę lat i nie zanosi się na to, żebym w najbliższym czasie zmienił kochankę.

- Zastanawiam się, czy jakikolwiek z Twoich kadrów da się jednoznacznie zinterpretować? Czy tworzysz któryś z nich mając w głowie konkretne przesłanie, czy jest z nimi tak, jak z wyobraźnią - czyli "wszystko jest możliwe"?


- Niektóre pewnie tak, ale najczęściej staram się, żeby opowiadane przeze mnie historie były wieloznaczne, miały podwójne albo nawet potrójne dno. Oczywistość potrzebna jest w zdjęciach reklamowych. Czasami mówię, że daję odbiorcy początek bajki, którą może sobie dalej dopowiedzieć. Ile „wyciśnie” z tej historyjki, zależy w dużej mierze od jego wyobraźni, erudycji, poczucia humoru i wielu innych czynników, na które nie mam wpływu. Jasne, że zawsze jest jakaś myśl przewodnia, która mną kierowała w procesie powstawania pracy, ale staram się nie narzucać nikomu interpretacji. Nawet nie lubię tytułować prac, żeby niczego nie sugerować. Wolę, żeby każdy pobawił się sam. To może być zabawne, a zdarza się, że oglądający widzi w mojej pracy rzeczy, których się tam zupełnie nie spodziewałem.

- Skąd w ogóle zainteresowanie fotomanipulacją? Zaczynałeś chyba od fotografii i w Twoim portfolio nie brakuje tradycyjnych zdjęć. Rzeczywistość w pewnym momencie po prostu nie nadąża za wyobraźnią?


- To bardziej skomplikowane. Zaczynałem od malarstwa, ale malarzem byłem średnim. Brakowało mi warsztatu, cierpliwości, a przede wszystkim pomysłu na twórczość. Równocześnie robiłem zdjęcia. Miałem szczęście spotkać na swojej drodze kilku pasjonatów fotografii. Zawsze lubiłem eksperymentować, łamać reguły, sprawdzać nowe możliwości. Wydaje mi się, że fotomanipulacja jest naturalną konsekwencją tych poszukiwań. „Normalne” zdjęcia w którymś momencie zaczęły mnie nudzić. No bo ileż można zrobić portretów, pejzaży czy zdjęć dzieci? Aparaty są teraz nawet w komórkach, niedługo będą miały takie matryce, że nawet przysłowiowa pani Halinka z Łomianek - przy odrobinie szczęścia - zrobi bardzo dobre zdjęcie na zakładowej wycieczce w górach. Nie mam oczywiście nic do Łomianek, a Halina to piękne imię, chodzi mi bardziej o pokazanie możliwości.

- A skąd czerpiesz inspiracje do tworzenia tych magicznych kadrów? Wyobraźnia to jedno, ale i ją trzeba podlewać i pielęgnować...


- Wiesz, teraz jest tak, że nawet jak robię zdjęcie ciekawego pejzażu, od razu kombinuję, co by tu w niego wkleić :) To już się stało prawdziwą obsesją! A z inspiracjami jest różnie. Czasami wystarczy jakiś fragment architektury, który od razu podsuwa mi pomysł. Innym razem jest to jakaś powtarzalność rytmu, na przykład piasku nad morzem. Ze szczudlarzami było tak, że w którymś momencie – przeglądając zdjęcia z plenerowego przedstawienia grupy Teatr Snów – pomyślałem: kurcze, a jak by tak ich wyrwać z kontekstu i osadzić w zupełnie nowych realiach? Gdzieś na pustyni albo dachu budynku... To od razu stworzyło surrealną sytuację. W ten sposób powstał cały cykl, w sumie kilkudziesięciu prac, które bardzo lubię.
Często się zdarza, że pierwotna koncepcja ewoluuje w trakcie pracy. Nie trzymam się ściśle pomysłu, który miałem w głowie, bo nigdy nie uda się przenieść niematerialnej myśli na materię. Kiedyś ta świadomość bardzo mi przeszkadzała, odbierała radość nawet z dobrze wykonanej roboty. Z czasem nauczyłem się, że będę obrabiał zdjęcie do momentu, w którym uznam, że kolejny krok może je tylko zepsuć.

- Jeden z użytkowników popularnego portalu napisał pod Twoim portfolio, że można mieć koncept, ale bez warsztatu nikt się nie dowie, jaki był. Podobnie jest z warsztatem bez konceptu, bo efekt to tylko matematyka. Tobie jednak nie brakuje ani jednego, ani drugiego. Trudno było skutecznie połączyć dwie połówki?


- No cóż, mogę jedynie podziękować. W pracy twórczej istotne są wszystkie elementy. Mówi się, że podstawa sukcesu to talent i praca, ale w proporcjach 1 do 9. Znam kilku utalentowanych twórców, którzy marnują swoje szanse przez to, że są leniwi. Nie liczę na wenę ani natchnienie, bo one mogą przyjść za późno albo nigdy. Wierzę w systematyczną pracę, niezależnie od tego, czy mam akurat pomysł, czy nie. Jak brakuje mi koncepcji, przygotowuję sobie elementy do wklejek, żeby cały czas mieć styczność z narzędziem. Kiedyś obiecałem sobie, że będę robił jedno zdjęcie dziennie, niezależnie od okoliczności, i tego się trzymam. Systematyczna praca z wyobraźnią powoduje, że z czasem nie trzeba jej jakoś specjalnie uruchamiać, ona po prostu tylko czeka w pogotowiu na odpowiednią pożywkę.

- Mówiąc o warsztacie - jak przygotowujesz się do tworzenia swoich fotomanipulacji?


- Zaczynam najczęściej od pejzażu. Mam tysiące zdjęć „widoczków”, w których szukam inspiracji. Czasem wystarczy jakiś wzór na piasku, układ linii czy wyjątkowa gra świateł, żeby podsunąć mi pomysł. Bazuję tylko na swoich zdjęciach, nie znoszę „stocków”, bo to pójście na łatwiznę. Nie musisz nawet mieć aparatu, wystarczy że klikniesz myszką i ściągniesz coś z netu. To niepoważne. Zabieram ze sobą aparat praktycznie zawsze, bo nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Kiedy na przykład nie mogę znaleźć ciekawego motywu podczas spaceru, fotografuję chmury. Mam ich w bazie chyba ponad tysiąc.
Na początku pracy zwracam szczególną uwagę na światło. To jest podstawa. Czy jest ostre, czy rozproszone, czy słońce świeci nisko, czy stoi w zenicie. Cały czas o tym pamiętam, kiedy szukam elementów do wklejenia. To podstawowy błąd osób zaczynających zajmować się fotomontażami. Często spotykam się z tym, że pierwszy plan oświetlony jest z lewej, a chmury w tle z prawej. Nazywam takie montaże krainą dwóch słońc :) Nie chodzi o to, żeby montaż polegał na zlepku przypadkowych elementów (wiele takich widziałem), ale oferował nowe widzenie świata albo też kreował zupełnie nową rzeczywistość, opartą na zasadach klasycznej fotografii. Rzecz też w tym, żeby wypracować rozpoznawalny styl, oparty na powtarzalnej jakości i pewnej jednorodności, takim wizualnym ISO.
Dobrze jest, kiedy zgadzają się proporcje, cienie wyglądają na naturalne, a całość sprawia wrażenie zastanej sytuacji. Dla mnie idealnym potwierdzeniem tego, że zrobiłem dobry montaż jest sytuacja, kiedy ktoś uzna go za fotografię. Zdarzyło mi się kiedyś, że – chyba na rosyjskim portalu – jedna z moich prac ze szczudlarzem na tle budynku została dodana do kategorii street photo.

- Docieramy więc w procesie do Photoshopa. Na czym głównie się w nim opierasz?


- Przez lata pracy każdy wypracowuje własne sztuczki i tricki. To narzędzie o tak ogromnych możliwościach, że praktycznie jest nie do ogarnięcia. Nie znam nikogo, kto mógłby z ręką na sercu powiedzieć: poznałem Photoshopa od deski do deski. Z drugiej strony, nie mitologizowałbym go też. Wspominałeś o tym wcześniej – poznanie techniki jest ważne, każdy rzemieślnik musi dobrze znać narzędzie, żeby móc nim sprawnie operować. Narzędzie nie może cię jednak ograniczać, bo wtedy praca nie będzie dla ciebie przyjemnością, a męką. W moim przypadku są to lata eksperymentów, zabawy, sprawdzania różnych rozwiązań, łączenia ze sobą technik i efektów. Niezwykle przydatne w mojej pracy, szczególnie przy wycinaniu jakiegoś elementu, jest szybkie zaznaczanie. Dodano je chyba w „piątce”. Często korzystam z operacji „wyrównaj”, która bardzo zwiększa zakres tonalny. Zawsze też sprawdzam auto-tony, -kontrast, -kolor. Oko oszukuje, aparaty też potrafią przekłamywać, warto się przekonać, jak wyglądają naturalne wartości.
Dużo pracuję na wielkich powiększeniach. Jak chcę coś precyzyjnie wyciąć, robię to ręcznie, korzystając z lassa. Lubię też minimalne rozmycie gaussowskie, czy to chmur, czy np. postaci wklejonej na drugim planie. Generalnie nie używam jakichś specjalnych sztuczek, korzystam z tego, co Photoshop oferuje, a oferuje bardzo dużo. Zdarza się, że domalowuję miękkim pędzelkiem cienie, ściemniam świecące krawędzie, deformuję, wszystko w zależności od tego, czego wymaga dana praca.

- Pracujesz na najnowszym CS6, czy wystarcza Ci to, co oferuje jedna ze starszych wersji? Jak oceniasz coraz większe możliwości, które daje twórcom Ps?


- Pracuję na piątce, 64-bitowej. To w zupełności wystarcza do moich potrzeb, choć planuję niedługo zakup CS6. To oczywiste, że każda nowa wersja jest poprawiona, dopieszczona i oferuje nowe możliwości. Kiedy przesiadłem się na CS5 zauważyłem, że narzędzia są bardziej precyzyjne i intuicyjne w porównaniu do poprzedniej wersji. Wcześniej, kiedy ściemniałem półcienie, ciemniały też odrobinę i światła, i cienie. Teraz jest pełna selektywność. To bardzo ułatwia pracę.

- No właśnie - jak to jest z tym Photoshopem: zło konieczne czy nieoceniona pomoc?


- Robię zdjęcia od ponad trzydziestu lat. Zaczynałem od fotografii analogowej. Wtedy nikomu nie mieściło się w głowie, że kiedyś powstaną aparaty cyfrowe czy programy komputerowe do obróbki zdjęć. Robiłem też fotomontaże pod powiększalnikiem, mam więc porównanie. Godzinami siedziało się w ciemni, maskowało, kombinowało, żeby osiągnąć pożądany efekt, ale rzadko wychodziło tak, jak by się chciało. Mówi się, że Photoshop to współczesna cyfrowa ciemnia, i w pełni się z tym zgadzam. Jest bardziej precyzyjny, daje o wiele większe możliwości, a przede wszystkim nie trzeba wdychać zapachu odczynników :)

- W Ps-ie może się bawić w tej chwili dosłownie każdy, wysyp zdjęć w instagramowym stylu to jedno, ale fotomontaży - zwłaszcza surrealistycznych - w internecie też pojawia się od dawna coraz więcej. Zauważalny jest przy okazji trend, że już po pierwszych próbach część kreuje na fotografów przez duże F, lub ogólniej na twórców przez duże T. Nie pogubimy się niedługo w tym wszystkim?


- Trendy mają to do siebie, że przemijają. Liczę na to, że czas zweryfikuje te poczynania i odsieje ziarno od plew. Nie odbieram nikomu prawa do tworzenia, ostatecznie lepsze to od przesiadywania na ławce z piwem czy wychodzenia z bejsbolem na ulicę. Bardziej natomiast irytuje mnie wysyp przeróżnej maści naśladowców. Swoją naiwną szczerością rozbroił mnie pewien młody koleś z Bliskiego Wschodu, który jakiś czas temu zaczął robić montaże. Kiedy spytałem go, dlaczego powiela moją pracę – nie tylko motyw, ale i technikę – odpowiedział, że taki styl mu się podoba.

- Czyje prace więc poleciłbyś i jakich twórców krążących po podobnej do Twojej orbicie cenisz?


- To niezręczna sytuacja, bo jak kogoś nie wymienię, poczuje się urażony. Wobec tego proponuję taką wersję: cenię twórców podchodzących do swojej pracy z pietyzmem i zaangażowaniem. Takich, którzy idą własną drogą, nie oglądając się na innych, dbają o najmniejsze szczegóły swoich prac, są konsekwentni i oryginalni. Generalnie nie mam wzorów ani autorytetów, staram się nikogo nie naśladować, tylko robić swoje.

- Kończąc nasze rozmowy zawsze prosimy o kilka dobrych rad dla czytelników...


- Odpowiem tak: w poprzednim wcieleniu byłem chyba protestantem, bo wierzę w pracę :) Żeby osiągnąć jakieś efekty, trzeba spędzić przed monitorem tysiące godzin. Innego wyjścia nie ma. Zapomnieć o swoich fascynacjach i idolach, starać się wypracować własny język wizualny i co za tym idzie – własny styl. Nie bać się eksperymentować, poszukiwać ciągle nowych środków wyrazu, nowych motywów i technik. No i konfrontować swoją pracę z innymi, czyli pokazywać się w necie i na wystawach. To też wiele może nauczyć.

- Dziękuję za rozmowę :)


* * *
Muzycznie zaproponuję płytę zespołu, który ostatnio dość często umila mi pracę. Rock progresywny z elementami innych stylów, dojrzały i obiecujący debiut.

Haken - Visions (2011)

Visions

wtorek, 29 stycznia 2013

Czarno to widzę


Jak to się dzieje, że już przy pierwszych dźwiękach głosu wiemy, że nie śpiewa biały? Co zawsze stanowiło o fenomenie czarnych wykonawców soulowych, bluesowych i jazzowych? Wydaje się, że nie tylko ich umiejętności techniczne (niekiedy naprawdę ogromne), ale raczej umiejętność przekazania emocji, charakterystyczne łamanie frazy i niepowtarzalny feeling. Te elementy trudno odnaleźć w najnowszych produkcjach muzycznych zza oceanu. Teraz dominuje rytm. Jednak nie motoryczny rytm funka, żywy i biologiczny, przy którym noga sama zaczyna tupać, ale toporny komputerowy beat, często zabijający wszystko, co dzieje się w warstwie tekstowej i melodycznej. Melorecytacje raperów, choćby nie wiem jak były ekwilibrystyczne, nie podparte naturalnym pulsem basu i „żywych” bębnów, po kilku kawałkach zaczynają nużyć, albo – co gorsza – denerwować. Nie bez kozery najpopularniejsi przedstawiciele nowej czarnej muzyki (Dr Dre, Snoop Dogg, Public Enemy, Ice T, Ice Cube) bazują na żywiołowych rytmach rodem z soulu i funka, wielokrotnie wykorzystując sample z dawnych analogów, rymując na tle pulsującego basu i melodyjnych zagrywek gitar z lat 70.

Wielka popularność rapu, hip-hopu, RnB i innych czarnych gatunków muzycznych nie świadczy wcale o wysypie wielkich osobowości, ale przesadnie nakręcanej modzie. Show biznes, dostrzegając zapotrzebowanie na tego typu produkcje, zaangażował wielkie środki, żeby wycisnąć z naiwnych słuchaczy, ile tylko się da. Na razie się udaje, ale jak długo to potrwa? Kiedy odbiorcy zorientują się, że zostali nabici w butelkę przez speców od marketingu?
Czy technologia zabiła ducha czarnej muzyki? W pewnym sensie tak. Rozwój elektroniki, wszechobecne komputery, nowoczesne studia nagraniowe – to wszystko wzięte do kupy powoduje, że współczesny „artysta” nie musi nawet umieć śpiewać (o graniu nie mówiąc). Niestety, zapomina się, że dopiero koncert pokazuje, na co naprawdę stać wykonawcę. Wystarczy posłuchać raperów na żywo, żeby z niesmakiem (i czystym sumieniem) wyjść z sali i puścić w domu płytę Anity Baker.

Ciekawe, ile współczesnych albumów z czarną muzyką wytrzyma próbę czasu? Osobną sprawą jest wpływ teledysków na popularność danego utworu czy wykonawcy. Gdyby nie profesjonalne klipy, na które niejednokrotnie wydaje się miliony dolarów, wiele współczesnych „gwiazd” w ogóle nie miałoby szans zaświecić. Jeszcze rok-dwa, a kobiety o grubych udach i wypiętych tyłkach będą podrygiwać nago (a może nawet kopulować) w rytmie new rapu. Jednak czy wśród najnowszych idoli będą gwiazdy na miarę Elli Fitzgerald, Arethy Franklin, Jamesa Browna czy Stevie Wondera?

Michał Urbaniak, światowej sławy polski jazzman, kilka lat temu prorokował, że rap to przyszłość muzyki rozrywkowej, nie tylko czarnej. W pewnym sensie miał rację, wystarczy przyjrzeć się, jak wielki wpływ amerykańscy raperzy wywarli na muzyków na całym świecie. Rymują Niemcy, Japończycy i Meksykanie, kto wie, czy nie robią tego Eskimosi? Wieszczenie Urbaniaka, który sam „popełnił” kilka albumów bazujących na rapie, potwierdza w pewnym sensie hip-hopowy boom w Polsce. Takiego wysypu nowych wykonawców jednego gatunku nie było w naszym kraju od dobrych dwudziestu lat – od czasu rockowej rewolucji. Czy aby na pewno jest to muzyczny rozwój? Który z polskich raperów będzie słuchany z sentymentem za 20 lat? Liroy? Wolne żarty...

------------------------------------------------------------------------
Taki tekścik popełniłem, bawiąc się kilka lat temu w niezależnego dziennikarza. O dziwo, chyba nie stracił na aktualności...

Życie samo napisało post scriptum. Paradoksalnie, teraz biali muzycy zaczynają sięgać do korzeni czarnej muzyki i czerpać z nich garściami, czego najlepszym przykładem jest ten oto młodzieniec. Warte podkreślenia jest to, że zagrał na wszystkich instrumentach i zaśpiewał wszystkie partie wokalne.

Remy Shand - The Way I Feel (2002)
Remy Shand

czwartek, 17 stycznia 2013

Dziwna kraina


Tytuł posta świetnie ilustruje to, co od dłuższego czasu dzieje się w Polsce, ale obiecałem sobie, że nie będę pisał o polityce. Napiszę za to o polskich krajobrazach, które wciąż są dla mnie źródłem inspiracji. Mieszkam w rejonie bardzo zróżnicowanym: naokoło jest mnóstwo lasów, jeziora, do morza niedaleko, a pola zawsze urzekały mnie swoją przestrzenią. Na dobrą sprawę większość moich prac to zmodyfikowane pejzaże, z dodanym elementem bajkowym lub surrealistycznym. Już nie pamiętam, w którym momencie zacząłem kreować te dziwne światy. Wsiąkłem w nie, zatraciłem się do tego stopnia, że teraz nie potrafię sfotografować zwykłego widoczku, żeby od razu nie kombinować, co na niego wkleić.

Możliwości są nieograniczone, jedynymi barierami są moja wyobraźnia i baza zdjęciowa. Mam na przykład obszerne katalogi ze zwierzętami, zarówno domowymi, jak i dzikimi. Poszerzyłem bazę o egzotyczne okazy, kiedy wybraliśmy się całą rodziną do zoo. Stąd m.in. hipopotamy, które tyle radości dostarczają nie tylko Ninie, ale i dorosłym, kiedy je oglądają. Miałem okazję dyskretnie poobserwować reakcje widzów na niedawnej wystawie w Słupskim Ośrodku Kultury. Cieszy mnie to, że oglądający wgłębiali się w obrazki, nie traktowali ich jak powierzchownych widoczków bez podwójnego dna, ale pożywkę dla własnych zabaw ze skojarzeniami i symbolami. Wiem z indywidualnych rozmów, że smakowali je, dozowali sobie, żeby mieć większą uciechę i nie odczuć przemęczenia natłokiem obrazów.

Dotkliwie doskwiera mi ostatnio brak światła, który uniemożliwia zrobienie nowych zdjęć. Częściowo byłem na to przygotowany - od wiosny do jesieni nie przepuściłem żadnej okazji, żeby wybrać się z aparatem w plener. Tym sposobem mam na dysku tysiące widoczków, przeróżnych chmur (jak nie znajduję ciekawego motywu, fotografuję niebo), przedmiotów, drzew.

Niektórzy zarzucają mi, że tworzę za dużo. Że czasami odczuwają przesyt, że niektóre motywy się powtarzają, że sam się powtarzam. Nie zamierzam się bronić, po prostu nie potrafię się zatrzymać. Kreowanie tych dziwnych krain stało się moją prywatną obsesją, od której nie mogę i nie chcę się uwalniać. Póki co sprawia mi to niebywałą frajdę, a i pieniądze zaczynam zarabiać coraz lepsze. Pojawiają się ciekawe propozycje współpracy i wystaw w renomowanych miejscach. Wiem, że w dużej mierze przyczyniły się do tego mój upór i konsekwencja. Niewielu twórców jest w tej komfortowej sytuacji, że może całkowicie poświęcić się swojej pracy, nie czekając na zlecenia z zewnątrz. Dla mnie to wielki komfort. Polacy chyba byliby spokojniejsi, gdyby spróbowali robić to, co lubią.
Dobra, miało nie być o polityce...

Dziwna kraina to po angielsku Oddland. Jesienią zeszłego roku odkryłem zespół o tej nazwie. Istnieje od 10 lat, ale dopiero teraz wydał debiutancki krążek zatytułowany "The Treachery of Senses". Nie będę się rozpisywał, powiem tylko tyle, że dla mnie to jedna z lepszych rockowych płyt zeszłego roku. Szczerze polecam.

Oddland