piątek, 6 stycznia 2012

Gerappa


Szara zima.
Nie ma śniegu, nie ma mrozu, nie ma światła, a bez światła nie ma też zdjęć. Na szczęście narobiłem zapasów latem i jesienią przewidując, że może dojść do takiej sytuacji. Na razie nie narzekam na brak materiału, ale przydałoby się cyknąć coś nowego. Po cichu liczyłem na to, że będę organizował wypady na Łebsko, które w zimie - takiej prawdziwej, z zaspami i srogim mrozem - zamienia się w naprawdę magiczne miejsce. To jedno z największych jezior w Polsce. Ogromna przestrzeń, dość specyficzna, bo z jednej strony ograniczona nadbałtyckimi wydmami, z drugiej płaskim lądem poprzecinanym gdzieniegdzie strumykami i rzeczkami.

Dużych rzek tu nie ma. Łeba, rzeka o takiej samej nazwie jak słynny kurort, to płytka i wąska rzeczka, tocząca swe wody leniwie wśród pomorskich pól i łąk. Wpada do Łebska w Izbicy, tuż przy jednym z dłuższych pomostów nad tym jeziorem. Wielokrotnie go fotografowałem, o różnych porach dnia i roku. Za każdym razem otoczenie się zmienia - a to woda się podnosi, a to opada - przez co pomost dostarcza nowych wrażeń estetycznych.

Dwa lata temu wybraliśmy się na niego z Pawłem. Mróz był siarczysty, do tego strasznie wiało, przez co zmarzliśmy okrutnie. Pojechaliśmy późnym popołudniem, licząc na ciekawy zachód słońca. Jezioro było całe zamarznięte. Widzieliśmy grupki nastolatków, które zamierzały dojść po lodzie na drugą stronę, na wydmy w Czołpinie. Przy dobrej pogodzie widać je dość dobrze, jako jasny pasek między niebem a wodą.

Lód przy ujściu rzeki był dość gruby, przezroczysty. Widać było wodorosty, bąble powietrza i gdzieniegdzie nerwowo przemieszczające się ławice ryb. Tylko w jednym miejscu, gdzie prąd rzeki był najsilniejszy, została długa, kilkunastometrowa przerębel. Zabraliśmy statywy i filtry, licząc na fajny zachód, niestety niebo było prawie pozbawione chmur i nie wyglądało interesująco. Postanowiłem wypróbować filtr NDx400 na tym krótkim odcinku płynącej wody. Rozstawiłem statyw na krawędzi przerębli, podczas gdy Paweł przyglądał mi się z niepokojem, stojąc bezpiecznie na suchym lądzie. Owoc tego eksperymentu widoczny powyżej.

Oczywiście zdjęcie było kolorowe, ale wyszedł tak niestrawny landryn (majtkowy róż, pastelowe fiolety, zielonkawy lód), że bez oporów zamieniłem je na czarno-białe. Z ND zawsze jest niespodzianka, nie jestem w stanie przewidzieć, co długi czas naświetlania - w tym przypadku ponad minuta - uczyni z rzeczywistością.

Muzycznie zilustruję tę wyprawę na pomost płytą czarnoskórej wokalistki i basistki o nazwisku nie do zapamiętania, przynajmniej za pierwszym razem. Z albumem "Peace Beyond Passion" wiąże się historyjka. Wiele lat temu pracowałem jako dziennikarz. Poza pisaniem "normalnych" artykułów recenzowałem też płyty. Co tydzień jedną. Mieliśmy umowę ze sklepem muzycznym, w ramach której za jego reklamę pod tekstem dostawaliśmy do posłuchania albumy. Wszedłem któregoś szarego dnia - takiego jak dzisiaj - do sklepu i usłyszałem kapitalne, żywiołowe funky.

- Co to jest? - spytałem mlodej ekspedientki z dredami.
- Ndegeocello.
- Ke?

W ten sposób zaczęła się moja przygoda z Me'shell. Poniższy album to drugi krążek w jej dorobku, moim zdaniem najlepszy. Co nie oznacza, że nie warto też sięgnąć po pierwszy.
Gerappa!


Me'shell Ndegeocello - Peace Beyond Passion

2 komentarze:

  1. sprawdzam i pierwszy kawalek na youtube'a trafiłem: "Who Is He And What Is He To You" - ten kawalek jest świetny ale wolę w oryginale.....zbadam inny kawalek....."Free My Heart" - spoko...sprawdzę cały album :)

    OdpowiedzUsuń
  2. nie ma co sprawdzać, to jest prawdziwy rarytas!

    OdpowiedzUsuń