niedziela, 15 stycznia 2012

Ruchome piaski


Kiedy ktoś mnie pyta, czy mam jakieś ulubione miejsce do fotografowania, odpowiadam baz wahania: tak, ruchome wydmy w Czołpinie. Tyle razy już na nich byłem, o różnych porach dnia i roku, i za każdym razem mnie zaskakiwały.

Premierę miałem szczególną, być może stąd wziął się mój wyjątkowy sentyment do tego miejsca. Wielokrotnie zamierzałem się tam wybrać, ale nie chciałem jechać sam (w sumie nie wiem, dlaczego). Decyzja zapadła spontanicznie. Spotkałem się z Pawłem, moim nowym kumplem, autochtonem. Od słowa do słowa ustaliliśmy, że następnego dnia rano jedziemy razem.

Choćbyś nie wiem, jak się starał, zawsze masz jakieś wyobrażenia na temat miejsca, które inni ci opisują. Nie byłem wyjątkiem, widziałem je w wyobraźni jako masę piachu ciągnącą się po horyzont, niczym jakaś afrykańska pustynia. Nie jest tak oczywiście, co nie zmienia faktu, że ruchome wydmy w Czołpinie wyjątkowym miejscem są.

Nie będę się powtarzał, pisałem już o swoim pierwszym spotkaniu z wydmami. Trafiłem na magiczny wręcz moment: wschód słońca, szron, rosa i mgła. Natrzaskałem wtedy dobrze ponad setkę zdjęć i muszę niestety przyznać bez bicia, do tej pory takie warunki się nie powtórzyły. Liczę na to skrycie, a nawet jawnie, że uda mi się dotrzeć do Czołpina i wyjechać stamtąd z podobnymi trofeami.

Póki co, wydmy są stałym punktem programu dla wszystkich, którzy mnie odwiedzają. Parę dni temu przyjechał do mnie Gładki, stary kumpel, z którym kiedyś graliśmy razem w zespole. Nie musiałem go specjalnie namawiać do wyjazdu na wydmy, choć pogoda była kiepska, zachęcająca raczej do tego, żeby zostać w chacie i sączyć piwko przy dźwiękach dobrej muzyki. Wybraliśmy się wczesnym przedpołudniem, po tym, jak odwiozłem Ninę do przedszkola. Na leśnym parkingu, z którego do wydm jest grubo ponad kilometr, żywego ducha. W ogóle nikogo nie spotkaliśmy, ani na szlaku, ani później, na plaży w Czołpinie.

Gładki jest światowej sławy kolekcjonerem wrażeń, lubi zapamiętywać dobre przeżycia. Żeby wspomóc swoją pamięć, która - jak wiadomo - z wiekiem robi się coraz bardziej dziurawa, nagrywa doznania za pomocą telefonu. Albo jest to dyktafon (kiedy rozmawiamy), albo kamera.

Droga przez las zleciała nam nie wiadomo kiedy (cały czas gadaliśmy). Kiedy jasny piasek zaczął przeświecać miedzy pniami drzew, Gładki zrobił się podekscytowany. Cieszył się jak dziecko na spotkanie z tymi wydmami, i to było bezcenne. Muszę jeszcze dodać, że zanim dojechaliśmy, nie było pewne, czy w ogóle uda nam się dojść na miejsce. Jesienią i wiosną leśny szlak - najkrótsza droga do polskiej pustyni - jest zalany, trzeba iść od dupy strony, czyli plażą, jakieś 8 kilometrów. Niby niewiele, ale w czasie sztormu, kiedy wiatr sypie ci piaskiem w oczy, do najprzyjemniejszych wrażeń to nie należy.

Na szczęście ostatnio niewiele padało i udało nam się tam dotrzeć suchą stopą. Wiało niemiłosiernie, mało tego, zaczęło jeszcze kropić, co skończyło się tym, że szybciutko byliśmy mokrzy i obsypani piaskiem jak pączki cukrem pudrem.

Widoki były zajebiste. W miejscach, gdzie najmocniej wiało, piasek zamazywał krajobraz, zacierał kształty i formy, jak w czasie burzy piaskowej. Gładki szalał z telefonem, nagrywał swoje karkołomne zbieganie z wydm, relacjonował wszystko niczym jakiś reporter TVN-u. Mnie też udało się zrobić parę zdjęć, choć byłem niemal pewien, że z powodu pogody nie wyciągnę nawet na chwilę aparatu z torby. W którymś momencie znaleźliśmy się na szczycie ogromnej wydmy, górującej nad lasem. Widok był mniej więcej taki, jak na powyższym zdjęciu.

Po ponad godzinie zmagania z podmuchami wiatru i osypującym się spod nóg piaskiem, weszliśmy do lasu, a stamtąd już rzut beretem na plażę. Morze szalało. Musieliśmy poruszać się tyłem do wiatru, albo ze spuszczonymi głowami, bo normalnie zatykało, nie dało się oddychać. Gładki symbolicznie przywitał się z morzem, nakręcił parę filmików i uciekliśmy stamtąd szybko, do samochodu.

Niewiele, a czasem nic nie słychać z tego, co mówił, bawiąc się w reportera. To wina wiatru. Mało tego, zrzuciliśmy filmiki do kompa i okazało się, że kilka z nich posiada ślady wyraźniej interwencji kosmitów. Nagle, nie wiadomo dlaczego i skąd, obraz zaczyna drgać, a w tle pojawiają się dźwięki, których ani ja, ani Gładki w żaden sposób nie potrafilibyśmy wyartykułować, nawet na ciężkim kacu. To była prawdziwa niespodzianka, kto wie, czy nie clue całej jego wizyty.

Oczywiście w ciągu paru dni przesłuchaliśmy morze muzy. Cios nr jeden to Dhafer Youssef, który zmasakrował Gładkiego dokumentnie, ale w samochodzie, wracając z wydm, zapuściłem mu Beady Belle, zespół z córką polskiego saksofonisty jazzowego na wokalu, który rozłożył go na łopatki.
Tak to mniej więcej wygląda:

Beady Belle - Cewbeagappic, 2002


Beady Belle - Cewbeagappic, 2002

3 komentarze:

  1. Bylem tam tylko raz i były to niezapomniane wrażenia. Zazdroszczę Ci, że masz je tak blisko.

    OdpowiedzUsuń
  2. GIF-ie, nie zazdrość, tylko pakuj manatki i przyjedź na wspólny plener :)

    OdpowiedzUsuń