czwartek, 3 listopada 2011

Maestro


Lubię wirtuozów, w każdej dziedzinie. Wiem, ile pracy wymaga osiągnięcie biegłości, czy to w muzyce, czy w fotografii. Ile wyrzeczeń, rozczarowań i zwątpień. Zdaję sobie sprawę, że robiąc coś latami, dzień w dzień, czasem po kilkanaście godzin, w końcu odkryje się to "coś". Różnie to nazywają: styl, własny język, talent, mniejsza z tym. Tylko poprzez konsekwentną pracę osiąga się wirtuozerię, nie ma innej drogi.

Oczywiście, sama wirtuozeria to nie wszystko. Na przykład Chopin podobno nie był wirtuozem, często się mylił, nie dawał rady trudniejszym pasażom, jednak nadrabiał czym innym - sercem. Dlatego jego gry słuchało się z zapartym tchem. Chciałbym usłyszeć w jego wykonaniu któryś z nokturnów...

Jeśli za maestrią techniczną nie kryje się coś więcej, jakieś głębsze dno, mamy do czynienia co najwyżej ze zdolnym rzemieślnikiem. Wielu muzyków klasycznych należy do tej kategorii. Są w stanie zagrać z nut praktycznie wszystko, gorzej, kiedy przyjdzie do improwizowania. Kiedy nie mają przed nosem partytury, są bezradni.

W fotografii rzecz wygląda chyba podobnie. Jest wielu uzdolnionych rzemieślników, którzy kwestie techniczne mają w jednym palcu, niestety nie rozwinęli w sobie ducha potrzebnego do tego, by w swoich zdjęciach pokazać coś więcej niż oferuje sama rzeczywistość. Ładny widoczek to trochę za mało, podobnie powyginana laska z cyckami na wierzchu. Pisałem już o tym wcześniej.

Łatwość zrobienia zdjęcia jest obecnie tak duża, że aby zaistnieć (nie lubię tego słowa) trzeba naprawdę zaproponować coś od siebie. Coś wewnętrznego, duchowego, podpartego rzecz jasna znajomością techniki. Wydaje mi się, że prawdziwy kunszt objawia się dopiero w zestawieniu tych dwóch elementów. Koncepcja i techniczna maestria. Jak jest tylko pomysł, a nie ma techniki, mamy kupę. Jak jest technika, ale nie ma pomysłu, mamy tylko rzemiosło.

Uwielbiam Keitha Jarretta, bo poświęcił się swojej pasji bez reszty. On żyje muzyką, jest nią. Gra tak, że zapomina się o tym, że to młoteczki uderzają w struny fortepianu. To prawdziwy wirtuoz, bez dwóch zdań. Artysta. Słuchając go - najchętniej w trio z Peacockiem i DeJohnette'm - czuję się normalnie dumny z tego, że jestem człowiekiem. Zatracam się w tej lawinie dźwięków, czasem zapominam, że płyta leci już drugi albo trzeci raz.

Każdy z tych muzyków jest wirtuozem, choć w innym względzie. Jarrett to maestro, duch sprawczy, kosmita. DeJohnette to precyzyjna maszyna wyposażona we wrażliwość. Oczywiście technicznie są lepsi bębniarze od niego, ale - jak w przypadku Chopina - nie to jest ważne. Peacock z tej trójki jest najsłabszy, choć bez niego to trio nie byłoby tym, czy jest, czyli jednym z najlepszych jazzowych tercetów wszechczasów.
No to miłego słuchania:

Keith Jarrett Trio - Yesterdays 2009

Keith_Jarrett_Trio_-_Yesterdays__2009.rar

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz