niedziela, 27 listopada 2011
Ekshibicjonista
Tydzień minął od otwarcia mojej wspólnej wystawy z Saroltą Ban, wypadałoby to jakoś podsumować. Zaczęło się od maila. Napisał do mnie niejaki Jarosław Napora, że ma sprawę i prosi o podanie numeru telefonu, bo chciałby o niej porozmawiać. Zaznaczył, że chodzi o zdjęcia. Podałem, aczkolwiek z pewnymi oporami. Zadzwonił po kilku dniach. Okazało się, że jest właścicielem prywatnej galerii w Kaliszu i chciałby w niej sprzedawać moje prace. Byłbym pierwszym fotografem, któremu to zaproponował. Poczułem się wyróżniony, zgodziłem się chętnie, tym bardziej że rozmowa przebiegła w bardzo miłej atmosferze.
Pojechałem do tego Kalisza, choć to kawał drogi. Ustaliliśmy wcześniej, że przygotuję w Słupsku kilka wielkoformatowych wydruków, na które pan Napora będzie miał wyłączność. Zabrałem ze sobą prace, wsiadłem w samochód i wyruszyłem w drogę przez pół Polski.
Mówi się, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Coś w tym musi być, bo w przypadku Naporów (poznałem też żonę Jarka, Brygidę) pierwsze wrażenie mnie nie zawiodło. Przywitali mnie jak członka rodziny. Od razu przeszliśmy na ty, gadaliśmy bez opamiętania parę godzin. Jarek zabrał mnie do pobliskiej cukierni na kawę i ciastko, a Brygida w tym czasie przygotowywała dokumenty dotyczące naszej przyszłej współpracy. Plany mieli ambitniejsze niż się spodziewałem. Powieszenie kilku moich prac to miał być dopiero początek, w najbliższej przyszłości myśleli o zorganizowaniu wystawy indywidualnej Dariusza Klimczaka.
Galeria to nowoczesny, niedawno wybudowany budyneczek w samym centrum miasta, kilkadziesiąt metrów od głównej ulicy, więc punkt świetny. Wrażenie zrobił na mnie wielki billboard na pobliskim skrzyżowaniu, który reklamował galerię. Widać, że podchodzą do sprawy poważnie. Miejsca wewnątrz może nie jest zbyt dużo, ale zaaranżowane jest praktycznie i ze smakiem. Wielkie szyby frontowe reklamują co ciekawsze eksponaty, a w środku sączy się cichutko delikatny jazzik. Słowem: wtopy nie ma.
Miałem okazję poobserwować przy okazji tej pierwszej wizyty ludzi, jacy tam zaglądają: wielu znajomych, przyjaciół, rodzina, interesanci. Jarek, prócz tego że sam maluje, zajmuje się również oprawianiem obrazów, więc co jakiś czas w galerii zjawiał się ktoś poszukujący ramy, a to do jakiejś akwarelki, a to do starego obrazka odziadziczonego w spadku po babci, a to do nowoczesnego płótna kupionego od jakiegoś lokalnego artysty. Ruch był większy niż można się było spodziewać po tego rodzaju przybytku, ale to dobrze, dla mnie również.
Pierwsza z moich prac, "Twins" (kobieta w białej sukni, na szczudłach, trzyma dwoje balansujących na tyczce dzieci), sprzedała się chyba po tygodniu. Rzadko nowa współpraca przebiega tak miło i owocnie, więc byłem pełen dobrej myśli. Ustaliliśmy, że wystawę zrobimy po wakacjach. Naporowie zamierzali wyjechać na dwa miesiące do Włoch. Galeria byłaby w tym czasie zamknięta. Podobało mi się, że Jarek wyznaje dewizę "nic na siłę". Też nie lubię pośpiechu, stresu i zbytniego ciśnienia. Przygotowania do wystawy trwały na dobrą sprawę kilka miesięcy. Jarek miał zorganizować media, zaprosić ewentualnych nabywców, przygotować reklamy w prasie i telewizji, moim zadaniem było zaprojektowanie folderu reklamowego.
Któregoś dnia, przeglądając zdjęcia na Flickrze, zobaczyłem nową pracę Sarolty Ban. Byłem jej wielkim fanem od paru lat i w jakimś szalonym impulsie pomyślałem: kurde, ale zajebiście byłoby zrobić wspólną wystawę! Niewiele myśląc znalazłem jej stronę, namierzyłem maila i skrobnąłem krótką wiadomość, taką tylko, żeby wysondować, czy jest zainteresowanie tematem. Odpisała jeszcze tego samego dnia, że świetnie, że ma rodzinę w Polsce, że bardzo się cieszy i chętnie weźmie w tym udział.
Sprawy nabrały rozpędu. Zadzwoniłem do Jarka z tą zaskakującą nowiną, ale - jak mogłem się spodziewać - zareagował na nią pozytywnie. Trochę było w związku z tym zamieszania logistycznego, nie wiedzieliśmy, jaki wariant wybrać, czy drukować prace w Polsce, czy czekać na jej printy, ale sprawa szybko się wyjaśniła. Następnego maila dostałem już od menadżera Sarolty, Andrasa Nemesa, który stwierdził krótko, że od teraz on przejmuje sprawę w swoje ręce. Sarolta drukuje od lat w Budapeszcie, prześle nam zdjęcia w przyszłym tygodniu.
Niestety, choć liczyłem na to, że ją poznam, nie przyjechała na otwarcie. Andras prosił o udokumentowanie wernisażu, co też uczyniliśmy, zarówno w postaci zdjęć, jak i krótkiego filmu z kamery cyfrowej. Mimo sobotniego wieczoru (początek był o 18.00), zjawiło się ponad 40 osób, co trzeba uznać za sukces. Zrobiłem pokaz multimedialny 100 czarno-białych zdjęć, z muzycznym podkładem Dead Can Dance. Tak się spodobał, że musiałem go powtórzyć. Na otwarciu zjawił się m.in. doktor z organizacji "Lekarze Bez Granic", pracujący w Afryce, a mieszkający w Małopolsce. Przyjechał specjalnie na wernisaż, mało tego, kupił jedną z prac - "Akrobatów" (na zdjęciu u góry).
Nie chcieli mnie wypuścić. Siedzieliśmy w kameralnym gronie, zajadaliśmy smaczne kanapki i dyskutowaliśmy zażarcie, mało o sztuce, bardziej o Polakach i polskości jako takiej. Gdyby nie telefon od przyjaciół z Sieradza, pewnie zostałbym w Kaliszu do rana.
Do pokazu wybrałem dwa długie kawłki DCD z płyty "Spiritchaser". Całość do posłuchania tutaj:
Dead Can Dance - Spiritchaser, 1996
DCD - Spiritchaser - part1
DCD -Spiritchaser - part2
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Gratulacje:) Żałuję, że nie byłam. Proszę o tego typu iventach pisać przed, nie po:)
OdpowiedzUsuńtak się nastawiałem, a tu klops, bo Młodzież się pochorowała. strasznie żałujemy wernisażu, ale na wystawę pojedziemy i tak. kropka
OdpowiedzUsuńSłowa, pisałem na fejsie, nawet dwukrotnie :) Tomku, wystawa potrwa do 4 grudnia, czasu zostało niewiele, ale tak czy inaczej - zapraszam :)
OdpowiedzUsuń