wtorek, 29 stycznia 2013

Czarno to widzę


Jak to się dzieje, że już przy pierwszych dźwiękach głosu wiemy, że nie śpiewa biały? Co zawsze stanowiło o fenomenie czarnych wykonawców soulowych, bluesowych i jazzowych? Wydaje się, że nie tylko ich umiejętności techniczne (niekiedy naprawdę ogromne), ale raczej umiejętność przekazania emocji, charakterystyczne łamanie frazy i niepowtarzalny feeling. Te elementy trudno odnaleźć w najnowszych produkcjach muzycznych zza oceanu. Teraz dominuje rytm. Jednak nie motoryczny rytm funka, żywy i biologiczny, przy którym noga sama zaczyna tupać, ale toporny komputerowy beat, często zabijający wszystko, co dzieje się w warstwie tekstowej i melodycznej. Melorecytacje raperów, choćby nie wiem jak były ekwilibrystyczne, nie podparte naturalnym pulsem basu i „żywych” bębnów, po kilku kawałkach zaczynają nużyć, albo – co gorsza – denerwować. Nie bez kozery najpopularniejsi przedstawiciele nowej czarnej muzyki (Dr Dre, Snoop Dogg, Public Enemy, Ice T, Ice Cube) bazują na żywiołowych rytmach rodem z soulu i funka, wielokrotnie wykorzystując sample z dawnych analogów, rymując na tle pulsującego basu i melodyjnych zagrywek gitar z lat 70.

Wielka popularność rapu, hip-hopu, RnB i innych czarnych gatunków muzycznych nie świadczy wcale o wysypie wielkich osobowości, ale przesadnie nakręcanej modzie. Show biznes, dostrzegając zapotrzebowanie na tego typu produkcje, zaangażował wielkie środki, żeby wycisnąć z naiwnych słuchaczy, ile tylko się da. Na razie się udaje, ale jak długo to potrwa? Kiedy odbiorcy zorientują się, że zostali nabici w butelkę przez speców od marketingu?
Czy technologia zabiła ducha czarnej muzyki? W pewnym sensie tak. Rozwój elektroniki, wszechobecne komputery, nowoczesne studia nagraniowe – to wszystko wzięte do kupy powoduje, że współczesny „artysta” nie musi nawet umieć śpiewać (o graniu nie mówiąc). Niestety, zapomina się, że dopiero koncert pokazuje, na co naprawdę stać wykonawcę. Wystarczy posłuchać raperów na żywo, żeby z niesmakiem (i czystym sumieniem) wyjść z sali i puścić w domu płytę Anity Baker.

Ciekawe, ile współczesnych albumów z czarną muzyką wytrzyma próbę czasu? Osobną sprawą jest wpływ teledysków na popularność danego utworu czy wykonawcy. Gdyby nie profesjonalne klipy, na które niejednokrotnie wydaje się miliony dolarów, wiele współczesnych „gwiazd” w ogóle nie miałoby szans zaświecić. Jeszcze rok-dwa, a kobiety o grubych udach i wypiętych tyłkach będą podrygiwać nago (a może nawet kopulować) w rytmie new rapu. Jednak czy wśród najnowszych idoli będą gwiazdy na miarę Elli Fitzgerald, Arethy Franklin, Jamesa Browna czy Stevie Wondera?

Michał Urbaniak, światowej sławy polski jazzman, kilka lat temu prorokował, że rap to przyszłość muzyki rozrywkowej, nie tylko czarnej. W pewnym sensie miał rację, wystarczy przyjrzeć się, jak wielki wpływ amerykańscy raperzy wywarli na muzyków na całym świecie. Rymują Niemcy, Japończycy i Meksykanie, kto wie, czy nie robią tego Eskimosi? Wieszczenie Urbaniaka, który sam „popełnił” kilka albumów bazujących na rapie, potwierdza w pewnym sensie hip-hopowy boom w Polsce. Takiego wysypu nowych wykonawców jednego gatunku nie było w naszym kraju od dobrych dwudziestu lat – od czasu rockowej rewolucji. Czy aby na pewno jest to muzyczny rozwój? Który z polskich raperów będzie słuchany z sentymentem za 20 lat? Liroy? Wolne żarty...

------------------------------------------------------------------------
Taki tekścik popełniłem, bawiąc się kilka lat temu w niezależnego dziennikarza. O dziwo, chyba nie stracił na aktualności...

Życie samo napisało post scriptum. Paradoksalnie, teraz biali muzycy zaczynają sięgać do korzeni czarnej muzyki i czerpać z nich garściami, czego najlepszym przykładem jest ten oto młodzieniec. Warte podkreślenia jest to, że zagrał na wszystkich instrumentach i zaśpiewał wszystkie partie wokalne.

Remy Shand - The Way I Feel (2002)
Remy Shand

czwartek, 17 stycznia 2013

Dziwna kraina


Tytuł posta świetnie ilustruje to, co od dłuższego czasu dzieje się w Polsce, ale obiecałem sobie, że nie będę pisał o polityce. Napiszę za to o polskich krajobrazach, które wciąż są dla mnie źródłem inspiracji. Mieszkam w rejonie bardzo zróżnicowanym: naokoło jest mnóstwo lasów, jeziora, do morza niedaleko, a pola zawsze urzekały mnie swoją przestrzenią. Na dobrą sprawę większość moich prac to zmodyfikowane pejzaże, z dodanym elementem bajkowym lub surrealistycznym. Już nie pamiętam, w którym momencie zacząłem kreować te dziwne światy. Wsiąkłem w nie, zatraciłem się do tego stopnia, że teraz nie potrafię sfotografować zwykłego widoczku, żeby od razu nie kombinować, co na niego wkleić.

Możliwości są nieograniczone, jedynymi barierami są moja wyobraźnia i baza zdjęciowa. Mam na przykład obszerne katalogi ze zwierzętami, zarówno domowymi, jak i dzikimi. Poszerzyłem bazę o egzotyczne okazy, kiedy wybraliśmy się całą rodziną do zoo. Stąd m.in. hipopotamy, które tyle radości dostarczają nie tylko Ninie, ale i dorosłym, kiedy je oglądają. Miałem okazję dyskretnie poobserwować reakcje widzów na niedawnej wystawie w Słupskim Ośrodku Kultury. Cieszy mnie to, że oglądający wgłębiali się w obrazki, nie traktowali ich jak powierzchownych widoczków bez podwójnego dna, ale pożywkę dla własnych zabaw ze skojarzeniami i symbolami. Wiem z indywidualnych rozmów, że smakowali je, dozowali sobie, żeby mieć większą uciechę i nie odczuć przemęczenia natłokiem obrazów.

Dotkliwie doskwiera mi ostatnio brak światła, który uniemożliwia zrobienie nowych zdjęć. Częściowo byłem na to przygotowany - od wiosny do jesieni nie przepuściłem żadnej okazji, żeby wybrać się z aparatem w plener. Tym sposobem mam na dysku tysiące widoczków, przeróżnych chmur (jak nie znajduję ciekawego motywu, fotografuję niebo), przedmiotów, drzew.

Niektórzy zarzucają mi, że tworzę za dużo. Że czasami odczuwają przesyt, że niektóre motywy się powtarzają, że sam się powtarzam. Nie zamierzam się bronić, po prostu nie potrafię się zatrzymać. Kreowanie tych dziwnych krain stało się moją prywatną obsesją, od której nie mogę i nie chcę się uwalniać. Póki co sprawia mi to niebywałą frajdę, a i pieniądze zaczynam zarabiać coraz lepsze. Pojawiają się ciekawe propozycje współpracy i wystaw w renomowanych miejscach. Wiem, że w dużej mierze przyczyniły się do tego mój upór i konsekwencja. Niewielu twórców jest w tej komfortowej sytuacji, że może całkowicie poświęcić się swojej pracy, nie czekając na zlecenia z zewnątrz. Dla mnie to wielki komfort. Polacy chyba byliby spokojniejsi, gdyby spróbowali robić to, co lubią.
Dobra, miało nie być o polityce...

Dziwna kraina to po angielsku Oddland. Jesienią zeszłego roku odkryłem zespół o tej nazwie. Istnieje od 10 lat, ale dopiero teraz wydał debiutancki krążek zatytułowany "The Treachery of Senses". Nie będę się rozpisywał, powiem tylko tyle, że dla mnie to jedna z lepszych rockowych płyt zeszłego roku. Szczerze polecam.

Oddland