wtorek, 5 lipca 2011

Księciunio


Byłem na Prinsie. Czekałem na ten koncert lata całe, i w końcu się doczekałem. Jechałem bez żadnego nastawienia, gotowy chłonąć wszystko, co Księciunio zapoda. Nie zabrałem aparatu, żeby sobie głowy nie zaprzątać zdjęciami, zresztą był zakaz fotografowania i wnoszenia na teren wszystkiego z matrycą większą niż 5 megapikseli. Bilet zamieniłem przy wejściu na opaskę, musiałem niestety zostawić na bramce litrowy sok bananowy, bo organizatorzy zezwalali tylko na 200 ml. Kurde, cały wieczór o suchym pysku - pojechałem samochodem, tak że piwo nie wchodziło w grę (chociaż strzeliłem sobie małe, do północy zdążyło wyparować).

Prince postawił na energię i rytm. Zaczął z kopytem, wcale nie funkowo, bardziej było to ciężkie dicho, ale w jego wykonaniu do strawienia. Wypierdzielił niesamowitą solówę na fioletowym stratocasterze i nie spuszczał z tonu aż do końca. Mówi się, że jest najbardziej chimerycznym artystą koncertowym, potrafi przerwać występ w połowie albo - co gorsza - w ostatniej chwili go odwołać. Bywa, że gra nawet 3-godzinne sety, więc wszyscy ciekawi byliśmy, co pokaże i jak długo będzie na scenie.

Pożyczyłem od Gucia lornetkę, ale okazało się, że całkiem niepotrzebnie, bo przy głównej scenie były wielkie telebimy. Ludzi morze, co szczególnie widać było, kiedy kamera pokazywała tłum od strony sceny. Słyszałem niemiecki, angielski, widziałem nawet jakichś Japończyków. Parę razy poczułem unoszący się w  powietrzu zapach trawy. No, zapalić i zobaczyć Prince'a - bezcenne.

Widziałem wcześniej parę jego koncertów na wideo, wiedziałem więc mniej więcej, czego się spodziewać. Przebieranki, szpagaty na scenie, wizualizacje w tle i granie na czym popadnie. A tu nic z tych rzeczy. Facio ma już swoje lata, ale chyba nie o wiek chodzi, tylko o jego podejście do koncertów. Najważniejsza ma być muzyka, a nie cała otoczka. Zresztą pod koniec występu powiedział: "Real music from real musicians", jakby chciał dać prztyczka w nos tym wszystkim gwiazdkom, których kariera zaczęła się na Youtubie.

Grał w jednym, złocistym wdzianku, gitary nie zmieniał, tła na telebimach były uproszczone, graficzne, za to wokalnie pokazał prawdziwą klasę. Wszystko czyściutko, w punkt, z wyczuciem i smakiem. Wiele razy zapiszczał po swojemu, ale więcej razy powtarzał słowo "Poland". Widać było, że trochę zaskoczony jest ilością ludzi, a jeszcze bardziej tym, że znaliśmy jego piosenki i śpiewaliśmy razem z nim.

Mały dyktator, rządził tłumem od początku. Publika wykonywała bez mrugnięcia okiem wszystkie polecenia: klaskanie, unoszenie rąk do góry, machanie nimi, skakanie. Po prostu urządził plenerowe party na kilkadziesiąt tysięcy ludzi (mówi się o 80 tysiącach), megaimprezę opartą na funku, soulu, rocku i disco, która zamieniła się w prawdziwe murzyńskie święto.

Po wszystkim ręce i gardło miałem obolałe. Kluczowe momenty to oczywiście "Purple Rain", w którym wystrzeliło w niebo fioletowe konfetti, "Nothing Compares 2 U" i "Kiss". Zagrał dużo numerów właśnie z "Purple Rain", ale np. żadnego z "Musicology", czym byłem trochę zawiedziony. Ale za to sprawił mi miłą niespodziankę, śpiewając zupełnie niekoncertową balladę "Sometimes it's snow in April" ze ścieżki dźwiękowej "Parade" (bardzo lubię ten kawałek).

Mam lekki niedosyt, bo repertuar dobrał co najmniej dziwny, dużo starych piosenek, łącznie z "Controversy" z 1981 roku. Lepszy jednak niedosyt niż przesyt.
Mam dziwne przeczucie, że Prince jeszcze do nas przyjedzie, tak bardzo mu się podobało.

Czytałem po koncercie chyba z pięć recenzji, jedna gorsza od drugiej. Jednak, kurwa, kultura słowa zanika.

* * *
Cóż można innego zapodać?

Prince - Come, 1994 (FLAC w dwóch częściach, 353MB)
Come cz.1
Come cz.2

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz