wtorek, 31 maja 2011

Makrokosmos


Nie przepadam za fotografią makro. Ile można oglądać motylków i ważek? Jak już makro, to masakryczne - takie, żeby przekroczyć barierę abstrakcji.

Z dwadzieścia lat temu, a może dawniej, eksperymentowaliśmy z Grzybkiem z przystawką makro do kieva. Kupił za grosze od Ruskich na rynku mieszek z obiektywem. Mieliśmy niezły ubaw. Pamiętam, siedzieliśmy na ławce w parku i przyglądaliśmy się strukturze naszych spodni. Przy pełnym wysunięciu skala robiła się tak kosmiczna, że najzwyklejszy przedmiot wyglądał niesamowicie. Z włókien materiału porobiły się istne kaniony. Struktura skóry w tak wielkim zbliżeniu przypominała jakiś księżycowy krajobraz.

Nie wiem, co stało się z tą przystawką. Grzybek zerwał z fotografią definitywnie kilkanaście lat temu. Przestała go interesować. Porozdawał aparaty i obiektywy, dostałem kilka z nich. Nadal ich używam. Kupiłem adapter do canona na gwint M42. Bardzo lubię jupitera 135mm, trafił mi się wyjątkowy egzemplarz. Z tymi ruskimi szkłami jest związanych wiele ciekawych historii. Na przykład standardowy obiektyw do zenita w latach 80-tych był najlepszy w swojej klasie na całym świecie. Tajemnica tkwiła w szkle, robionym z krystalicznie czystego piasku z Syberii.

Zapuszczam się w jakieś meandry, zupełnie niepotrzebnie, bo chciałem napisać o moich nowych eksperymentach makro. Nie wiem, co mnie naszło, nagle zapragnąłem przyjrzeć się bliżej drobnym owadom i listkom kwiatów. Być może potrzebowałem fotograficznej odmiany, po wydmowych pejzażach.

Nie bawię się w żadne przystawki (mógłbym w sumie kupić coś na allegro za niewielkie pieniądze, ale podejrzewam, że będzie to raczej krótka przygoda), po prostu przykładam do body kitowy obiektyw, tyle że odwrotną stroną. Zakres ostrości jest minimalny, może milimetrowy, dlatego trzeba się nieźle napocić, żeby zdjęcie wyszło ostre. Zrobiłem w ten sposób skupisko malutkich kropelek na suficie szklarni ogrodowej. W rzeczywistości całość była wielkości połowy małego paznokcia, a nie zmieściła mi się w kadrze. Zdjęcie wyszło wyjątkowo ostre, postanowiłem więc wykorzystać je w jakiś sposób w montażu. Efekt wielogodzinnego ślęczenie widoczny u góry.

Póki co, nadal kręci mnie ta zabawa, wczoraj zrobiłem makro skrzydełka komara, mam na oku jeszcze parę drobnych rzeczy. Zobaczymy, co się z tego urodzi...

Mistrzem muzycznego makrokosmosu jest dla mnie gitarzysta i producent Michael Brook. Wybrałem jego wspólną płytkę z nieżyjącym już niesamowitym wokalistą z Pakistanu - Nusratem Fateh Ali Khanem. Nagrali razem kilka znakomitych płyt, ale ta - być może ze względu na okładkę - najbardziej przypasowała mi do tego tekstu.
Nusrat Fateh Ali Khan & Michael Brook - "Night Song" 1995


Nusrat Fateh Ali Khan & Michael Brook - Night Song

poniedziałek, 30 maja 2011

Low key


Co łatwiej sfotografować: czarne na czarnym czy czarne na białym?
W pierwszym odruchu wybrałem drugi wariant, ale po głębszym zastanowieniu zmieniłem zdanie. Oczywiście, że czarne na czarnym. Mocne kontrasty wymuszają kompromis, albo coś musisz prześwietlić, albo nie doświetlić. Jak zmierzysz światło na białym, czarne będzie tylko plamą, w odwrotnej sytuacji przepalisz biele.

Jasne, w dobie HDR-ów można zrobić kilka różnie naświetlonych klatek, a potem je zmontować i mieć pełną rozpiętość tonalną, ze szczegółami w światłach i cieniach. Ale to wchodzi w rachubę tylko wtedy, gdy robisz zaplanowane zdjęcie, najczęściej pejzażowe. W przypadku strita czy portretu - zapomnij.

Pozostaje postproces. Nie ma się co bronić przed photoshopem, nie ucieknie się od niego, a - dobrze opanowany - może być naprawdę pożytecznym narzędziem. Podstawą jest jednak dobry punkt wyjścia, czyli optymalnie naświetlone zdjęcie.

W fotografii, podobnie jak w muzyce, dominują tony średnie. Głębokie cienie i jasne światła stanowią najczęściej tylko drobny zakres całego spektrum. Skrajne przypadki to high key i low key. Zdecydowanie preferuję ten drugi. Nie wiem, może to pozostałości malarskiej wrażliwości. Stare obrazy malowane były często przy lampach oliwnych i pochodniach, które wydobywały z cienia najważniejsze elementy. Tworzyło to klimat tajemnicy i niedopowiedzenia, poruszało wyobraźnię i zmuszało to uważniejszego przyjrzenia się całości. W przypadku high key mamy od razu kawę na ławę, zero miejsca na domysły i interpretacje.

Współczesna fotografia studyjna - z tym całym sztafażem, lampami, błyskami i blendami - jest w jakimś sensie zaprzeczeniem dawnego malarstwa. Wszystko ma być ostre, jasne i dobrze widoczne. Chyba dlatego nie przepadam za zdjęciami studyjnymi. Wolę naturalne oświetlenie, które mogę po swojemu wykorzystać. Błysk lampy zawsze jest nieprzewidywalny.

Wiele moich prac to lepsze czy gorsze przykłady low key, jak choćby ten u góry. Lubię mrok, jestem nocnym Darkiem, wolę stworzyć klimat przez ukrycie pewnych rzeczy w cieniu niż zdradzić puentę na samym początku.
Gdzie kończy się tajemnica, zaczyna się bezmyślność.

W muzyce też preferuję mroki. Poniżej przykład tego, że wcale nie potrzeba wirtuozerii, fajerwerków i wodotrysków, żeby stworzyć niepowtarzalny, hipnotyzujący klimat. Moje prywatne odkrycie, prawdziwa rewelacja sprzed dwóch lat. Psychodeliczny black metal z Finlandii o śmiesznej nazwie.
Panie i panowie: Oranssi Pazuzu!



Oranssi Pazuzu - Muukalainen Puhuu

sobota, 28 maja 2011

Biały trans


Widziałem ten obrazek w głowie. Wielki księżyc w pełni, gwieździste niebo, a na dole mały domeczek z postacią w otwartych drzwiach. Wewnątrz pali się światło, które rzuca cień człowieka.
Mimo że wizję miałem wyraźną i wiedziałem, jak ją zrealizować, nie mogłem się jakoś za nią zabrać. Chyba po prostu zdawałem sobie sprawę z ogromu pracy i zwyczajnie nie chciało mi się tak długo dłubać.

Swoją drogą, rzadko zdarza mi się mieć tak jasny i konkretny pomysł, przemyślany w najmniejszych szczegółach. Najczęściej praca ewoluuje, zmienia się, powstają kolejne warianty, aż w końcu dochodzę do wniosku, że dalsze męczenie wyjdzie jej tylko na niekorzyść. Staram się wycisnąć z konkretnego zdjęcia, ile tylko można. Przywykłem już do tego, że pomysł, jaki zrodził mi się w głowie, to tylko punkt wyjścia. Kiedyś, gdy jeszcze malowałem, strasznie się wkurwiałem, że nie potrafię przelać na płótno tego, co mam w głowie. Teraz wiem, że po prostu się nie da. Pozostałości tego perfekcjonizmu nadal mi przeszkadzają, ale już jest lepiej, niż kiedyś. Odpuściłem sobie nierealne oczekiwania, żeby praca idealnie odpowiadała koncepcji, jaką miałem. Po prostu dopracowuję poszczególne elementy - kadr, cienie, proporcje, tonację itd., aż uznam, że jest ok. Wtedy sklejam warstwy i zapisuję gotowca.

Z tym księżycem nosiłem się parę tygodni. W końcu usiadłem i krok po kroku doprowadziłem sprawę do końca. Wszystkie potrzebne do wklejki elementy pochodzą z moich zdjęć. Nie lubię korzystać ze stocków, to pójście na łatwiznę.

Skończyłem wczoraj w nocy. Nie byłem w pełni zadowolony z efektu, dlatego zapisałem całość w warstwach i przespałem się z tym. Czasem noc pomaga. Wstajesz rano, rzucasz świeżym okiem na obrazek i już wiesz, co nie gra. Dół mi nie grał, dlatego zmieniłem foreground, jak mawiają Eskimosi. Wcześniej był to ośnieżony fragment wydm, ale nie zgadzała się perspektywa i kierunek światła. W dodatku sfotografowany był od dołu, a w wyobraźni widziałem ten domek otoczony wielką płaską przestrzenią, zalaną światłem księżyca.

Pomysły mają to do siebie, że nękają, domagając się realizacji. Najczęściej siadam do pracy wieczorem. Czasem uda mi się skończyć coś przed snem; bywa, że siedzę do drugiej, zanim nie zapiszę gotowego zdjęcia. Jestem typową sową. Rano - zanim kawa nie zacznie działać - chodzę niepritomny. Najczęściej też towarzyszy mi tzw. poranny wkurw, szybko się denerwuję i tracę cierpliwość. Rozkręcam się po południu, wtedy też najlepiej mi się pracuje.

Przez dwa ostatnie dni towarzyszyła mi w głośnikach muzyka Can. Kilkanaście lat temu strasznie jarałem się ich albumem "Tago-Mago" i ten właśnie kompakt zwrócił moją uwagę, kiedy przeglądałem pudełko z płytami, szukając oczywiście czego innego. Zapuściłem... i sentymenty odżyły. Brzmienie trochę archaiczne, ale ostatecznie to rok 1970. Zaraz potem na warsztat poszło dwa lata późniejsze "Ege Bamyasi", ze zdjęciem zielonych papryczek w puszce. Ciary przeszły mi po kręgosłupie przy "Sing Swan Song", kiwałem rytmicznie głową podczas "One More Night", a kiedy leciało "Vitamin C", nie mogłem się powstrzymać i zacząłem śpiewać razem z wokalistą. Damo Suzuki, tak się koleś nazywa. Chyba niezbyt dobrze znał angielski, ale uczynił z tego zaletę. Śpiewał w wymyślonym przez siebie języku, jak później Elisabeth Fraser z Cocteau Twins.

Kurde, nie było drugiej takiej kapeli, jak Can. Te stare płyty nawet teraz brzmią awangardowo. To taki biały trans (w odróżnieniu od czarnego, jaki uprawiał James Brown), oparty na spontanicznej improwizacji w studio. Przesłuchałem prawie całą dyskografię Can. Są nierówni. Późniejsze płyty nie były już tak kosmiczne, ale za każdym razem potrafili zaskoczyć, jak choćby wydanym w 1989 roku albumem "Rite Time". To już zupełnie inna historia, inne brzmienie i produkcja, ale dawne szaleństwo przypomniało o sobie. Mimo kiepskich recenzji, dla mnie to drugi najlepszy - po "Ege Bamyasi" - album Can. Najlepszy, znaczy taki, do którego często i chętnie wracam.

Can - "Ege Bamyasi" 1972, 320kbps, wersja zremasterowana

Can - Ege Bamyasi

czwartek, 26 maja 2011

Folk


Pamiętam, jak wstawiłem to zdjęcie na onephoto. Po 40 minutach było na 1. miejscu topu, nawet nie zdążyło zlecieć z pierwszej strony. Po kilku dniach miało ponad sto ocen i komentarzy, co jak na tak mały, towarzyski portal, było nie lada wydarzeniem. Z moich starszych prac, to prawdziwy hicior. Było zdjęciem tygodnia na amerykańskim photo.necie, najstarszym i chyba największym portalu poświęconym fotografii. Nie obyło się oczywiście bez dyskusji, czy to jeszcze zdjęcie, czy już grafika komputerowa. Do takich głosów przyzwyczaiłem się już na naszych stronach.

Rzadko tytułuję prace, żeby nie narzucać nikomu interpretacji i pozwolić mu samemu dorobić własną historyjkę. W tym przypadku było inaczej. Siedziałem przed monitorem z zamiarem wstawienia zdjęcia na onephoto - wtedy mój ulubiony portal - i musiałem wymyślić tytuł. Chwilę główkowałem i bach! - Jest. Czekając na owoce... 

Przeprowadziłem się wtedy z Sieradza nad morze. Poznawałem nową okolicę, dużo z Adą spacerowaliśmy. Obfotografowywałem wszystko, co mogło mi się przydać do montaży. Na jednej z przechadzek zrobiłem zdjęcie przepięknego, rozłożystego kasztanowca, który właśnie zakwitł. Drzewa zawsze mnie fascynowały. To moja fotograficzna obsesja, od kiedy pamiętam. Robiłem też dużo zdjęć Adzie. Była wtedy w długiej, czarnej sukience na ramiączkach, wyglądała trochę jak Ewa Demarczyk.

Po powrocie usiadłem do kompa, zrzuciłem zdjęcia z karty i zacząłem obrabiać kasztanowca. Zależało mi na tym, żeby stworzyć efekt podobny do starego dagerotypu. Rozmywałem, ściemniałem, rozjaśniałem, nakładałem kolejne tekstury, nie wspominając o tym, że całkowicie wyciąłem tło. W końcu drzewo nabrało wyrazu, ale brakowało anegdoty, czegoś, co stworzyłoby napięcie. Wstawiłem zdjęcie Ady, idącej z rozwianym włosem, i nagle praca nabrała życia. Nie wiedzieliśmy wtedy, że jest w ciąży, co - biorąc pod uwagę tytuł - nadaje całej historii wymiaru niemal magicznego.

"Czekając na owoce..." wisi już w kilku polskich domach. Znalazło się na okładce płyty z poezją śpiewaną, duży wydruk poleciał nawet do Mediolanu. Bardzo lubię tę pracę.


Długo się zastanawiałem, jaką płytę wybrać do zilustrowania tego tekstu. Idealne byłoby samotne drzewko na okładce, ale nic podobnego niestety nie znalazłem.
Skoro już była mowa o mojej przeprowadzce, to muszę dodać, że mieszkam teraz na wsi, 29 km od Łeby. Po prostu folk.

Polecam płytę kontrowersyjnych wieśniaków z byłej Jugosławii. Jak ktoś zna wcześniejszy Laibach, industrialny, może być zaskoczony. Moje zaskoczenie szybko przerodziło się w fascynację i najczystszy szacun. Kolesie porwali się na trudny temat - hymny narodowe. Wiem, co z hymnem potrafi zrobić Edyta Górniak, teraz też wiem, że Laibach to wielcy artyści, a ich międzynarodowa sława nie wzięła się znikąd. Poruszająca, przejmująca płyta, pełna emocji i po prostu pięknie zgranej i zaśpiewanej muzyki.

Laibach - Volk, 2006, 135 MB
01. Germania
02. America
03. Anglia
04. Rossiya
05. Francia
06. Italia
07. Espana
08. Yisra’el
09. Turkiye
10. Zhonghua
11. Nippon
12. Slovania
13. Vaticanae
14. NSK
Laibach - Volk [2006]

wtorek, 24 maja 2011

Borderline


Fotografia i muzyka są w moim przypadku nierozerwalnie związane. Nie słucham muzyki tylko wtedy, kiedy robię zdjęcia.
To ciekawe.

Muzyka mnie inspiruje. Pracuję w domu, dlatego mogę sobie pozwolić na nieustający soundtrack. Wstaję, włączam kompa zanim nastawię wodę na kawę, idę się do łazienki, wracam, uruchamiam foobara i wrzucam coś lekkiego i rytmicznego, żeby nie zmasakrować się od rana. Świetnie sprawdza się Marley, Stevie Wonder też daje radę. Wypijam pół kawy z mlekiem i cukrem, zapalam pierwszego papierosa. Sprawdzam pocztę, wstawiam zdjęcia do galerii, dopijam kawę, wychodzę na drugą fajkę.

Kiedy tylko Ada zaszła w ciążę, przestałem palić w domu. Od prawie pięciu lat palę w ogrodzie, zimą w drzwiach ganku.

Teraz, kiedy to piszę, słucham "Mob Rules" Black Sabbath. Świętej pamięci Dio był niezły, ale Ozzy'ego nikt nie zastąpi...

Wczoraj dostałem paczkę ze Stanów. W środku dwa kompakty i biała koszulka z nadrukiem. Parę miesięcy temu odezwał się do mnie koleś, amerykański basista. Przeglądał moje zdjęcia na Deviancie i chciał się dowiedzieć, czy mogę użyczyć powyższej pracy na okładkę nowej płyty jego zespołu. Przysłał linka do Myspace, żebym posłuchał, zanim podejmę decyzję. Zgodziłem się, chociaż nie zaoferował kasy. Potraktowałem to jako promocję, ostatecznie nigdy nie wiadomo, w czyje ręce trafi ten krążek.

Przemyślałem sprawę i następnego dnia napisałem do niego maila. Zmieniłem zdanie - dlaczego mam nie dostać forsy za coś, czemu poświęcam masę czasu i pracy? Przecież on - kiedy występuje z zespołem - na pewno dostaje honorarium. Płyt też pewnie nie rozdają za darmo.

Milczał przez kilka dni, w końcu odpisał. Ok, zgadzają się (przedyskutował sprawę z pozostałymi członkami zespołu), poprosił o numer konta, żeby mógł przelać pieniądze. Obiecał, że jak tylko album się ukaże, przyśle mi go razem z poprzednim krążkiem, a jako bonus będzie jeszcze koszulka zespołu.

Black Sabbath się skończył, poczułem nieodpartą ochotę na jakiś konkretny wypierd. Swoją drogą nie byłoby całego tego death i black metalu, gdyby nie Ozzy z kapelą. Niektórzy o tym zapominają; myślą, że metal zaczął się od Metalliki.

Zapuściłem Abacinate, fajne, ale nie tego potrzebowałem. Severe Torture - spoko, ale to jeszcze nie to. O, wiem - Besatt! Polska kapela blackowa ze Śląska. W zeszłym roku wydali płytkę "Demonicon". To naprawdę światowy poziom, wiele zachodnich gwiazd może się schować.
No to jazda!

Besatt - "Demonicon" 2010, 320kbps


Besatt - Demonicon

niedziela, 22 maja 2011

Jedno dziennie


Chcesz szybko zarobić na fotografii? Sprzedaj aparat. Przeczytałem to u jakiegoś fotografa na facebooku. To chyba cytat z jeszcze innego fotografa, ale nie pamiętam ani jednego, ani drugiego.

Uśmiechnąłem się smutno, czytając te dwa zdania, bo rzeczywiście dużo w nich prawdy. Staram się zarabiać na fotografii, raz z lepszym, innym razem z gorszym skutkiem. Postawiłem sobie za cel zrobienie jednego zdjęcia dziennie, choćby się waliło i paliło. W moim przypadku zrobienie nie oznacza tylko naciśnięcia migawki, ale doprowadzenie pomysłu do etapu końcowego, tak by praca była gotowa do publikacji.

Zdarza mi się zrobić kilka prac dziennie, ale bywa i tak, że nad jedną siedzę kilka dni, dopóki nie jestem zadowolony z efektu. Wiele razy wyrzucałem do kosza plik, nad którym ślęczałem od rana do wieczora.

Pracuję na dużych plikach, 50x50cm, przy 300DPI. W przypadku kilku warstw robi się z tego prawdziwa kobyła. Miniaturkę do netu przygotowuję z oryginalnej bitmapy. Podostrzam plik, zmniejszam go o połowę i ponownie podostrzam. Staram się unikać nieparzystych cyfr w rozmiarze pliku, bo wtedy istnieje możliwość pojawienia się białych obwódek na pomniejszonym do netu jpg-u.

Trzymam się tego systemu od dobrych paru lat. Pokazuję prace, gdzie się tylko da. Nie wnikam w poziom galerii, choć parę razy zdarzyło mi się wymiksować z jakiegoś portalu. Tak było z Obiektywnymi, ostatnio skasowałem zdjęcia z jakiegoś nowego polskiego tworu, Fotoferii czy czegoś takiego, już nawet nie pamiętam. Powód jest najczęściej jeden - ignorancja. Internetowa anonimowość zezwala na ferowanie wyroków, często bezlitosnych; wyroków wykonywanych często przez totalnych laików, których pojęcie o fotografii jest żadne. Niesamowicie mnie to wkurwia, ale nie chce mi się wdawać w internetowe polemiki, wolę po prostu zniknąć z takiego zapowietrzonego miejsca i mieć spokój. Zwyczajnie szkoda mi czasu na takie kopanie się z koniem. W obu przypadkach nie chodziło nawet o moje prace.
No nieważne.

Zdarzają się ciekawe propozycje. Parę miesięcy temu odezwał się do mnie koleś z Puerto Rico, który zobaczył moje prace na photo.necie. Napisał, że jest wydawcą, planuje właśnie publikację książki, nie swojej, tylko jakiegoś latynoskiego autora. Przeglądając moje prace, bardzo mu przypasowało na okładkę zdjęcie widoczne u góry. Przyznał szczerze, że dopiero zaczynają, są skromnym, biednym wydawnictwem, ale może zaproponować 100 dolarów. Z reguły cenię się bardziej, ale spodobała mi się ta propozycja, a jeszcze bardziej świadomość, że moja praca będzie na okładce książki w Puerto Rico. Podałem mu swoje konto paypal, niemal natychmiast przelał kasę i napisał, że za kilka tygodni przyśle mi kilka egzemplarzy autorskich. Dotrzymał słowa.

Sprzedawałem swoje prace m.in. do Australii, Włoch, Francji, Stanów (czekam właśnie na przesyłkę od zespołu, który kupił ode mnie zdjęcie na okładkę nowej płyty; dostanę oba ich albumy plus koszulki).

W Polsce nie ma rynku fotografii. Nadal traktuje się ją z przymrużeniem oka, jako taką niedorobioną dziedzinę sztuki. Jak ktoś ma zapłacić 600 złotych za limitowaną odbitkę z podpisem autora, woli iść do EMPiK-u i kupić oprawioną reprodukcję za połowę tej sumy. Na Zachodzie nie ma z tym w ogóle problemu.
Zobaczymy, może z czasem - kiedy ten nasz raczkujący kapitalizm nieco okrzepnie, a Polacy kupią już do domu wszystko, co mogli kupić - może wtedy zaczną się rozglądać za fotografiami...

Smętnym soundtrackiem do tych niewesołych końcowych refleksji niech będzie album The Cinematic Orchestra "Every Day".

The Cinematic Orchestra - "Every Day" (2002), 320 kBs, 156 MB


The Cinematic Orchestra - Every Day

sobota, 21 maja 2011

Poeci


Jestem mistrzem Polski aforyzmu. To nie żart. Wydałem własnym sumptem dwie książeczki z aforyzmami - "Aforyzjaki" i "Klocko ego". W 2005 roku moja koleżanka, młoda zdolna poetka powiedziała, że wysłała swoje wiersze na konkurs literacki do Nowego Targu.
- Jest też kategoria "aforyzmy", weź coś swojego wyślij, fajne masz te rzeczy.

Nigdy specjalnie nie lubiłem się ścigać, nie brałem dotąd udziału w żadnym konkursie, poza jakimiś sporadycznymi przypadkami we wczesnej młodości, ale  to się nie liczy. Broniłem się rękami i nogami, ale w końcu mnie przekonała. Trzeba było wybrać 5 aforyzmów, wydrukować je w czterech kopiach (po jednej dla każdego z jurorów), opatrzyć godłem i wysłać do Nowego Targu. Zdążyłem w ostatniej chwili, dwa dni przed terminem.

Nie przykładałem do tego wielkiej wagi, zapomniałem o całej sprawie, bo chyba nie za bardzo wierzyłem, że mogę cokolwiek wygrać. Pisałem raczej do szuflady, dla własnej przyjemności. Nie myślałem, żeby te moje zabawy słowem upubliczniać, ale - dzięki namowom kolejnej poetki (swoją drogą, to ciekawe, że poetki mogą mnie namówić do wszystkiego) - postanowiłem wydać je drukiem.

Dostałem list z Nowego Targu.
Polecony.
"Niniejszym informujemy, że zdobył Pan Nagrodę Burmistrza. Prosimy o kontakt..."
Nie powiem, żebym się nie cieszył. Cieszyłem się jak cholera.
Traf chciał, że tego samego dnia spotkałem młodą poetkę - tę samą, która powiedziała mi o konkursie.
- Zdobyłaś coś?
- Nie. A ty?
- Dostałem nagrodę burmistrza.
- Ej, no co ty?! To jest grand prix!
- Weź przestań! - nie chciałem uwierzyć.
Wróciłem do domu i zadzwoniłem do Nowego Targu, żeby się dowiedzieć, o co chodzi z tą nagrodą. Nic mi nie chcieli powiedzieć.
- Niech Pan po prostu przyjedzie. Zwracamy koszty podróży.

No to pojechałem. Właściwie pojechaliśmy. Maciek, mój serdeczny przyjaciel, jak się dowiedział, od razu zaproponował, że pojedziemy jego samochodem. Dawno nie był w górach, urządzimy sobie zajebistą wycieczkę. Pasowało mi takie rozwiązanie.
Podróż była niezapomniana. Nagadaliśmy się tak, że aż nas gardła bolały.


Ulokowaliśmy się w hotelu - zdaje się - "Podhale". Wystrój a' la późny Gierek, wszędzie boazeria, meble z płyt pilśniowych i rozklekotane wersalki. Ale za to na dole restauracja, gdzie zjedliśmy przepysznego schabowego wielkości talerza, ziemniaki i zestaw surówek plus kompot za jedyne 9 złotych!

Następnego dnia rano rozdanie nagród. Konkurs prestiżowy, imienia Leca, siódma edycja. Wpłynęły 293 zestawy aforyzmów.
Dyrektor domu kultury wyczytuje nazwiska nagrodzonych. Trzecie miejsce - nie moje, drugie - nie moje. Chwila napięcia i pierwsze miejsce.
Nie moje...

Patrzymy na siebie z Maćkiem skonsternowani, a tu pan z mikrofonem podnosi głos i mówi:
- A teraz proszę państwa nagroda główna, Grand Prix Burmistrza Nowego Targu. Jednogłośnie zdobył ją - i tu pada moje nazwisko.

Niewiele pamiętam z tego, co się działo potem. Wybąkałem parę słów podziękowań, impreza przeniosła się do holu, gdzie hołubiono mnie jak jakiegoś bohatera narodowego. Speszony tymi wyrazami uznania, łykałem kolejne lampki szampana. Maciek przyglądał mi się z boku, rozbawiony.
Marzyłem, żeby to wszystko się skończyło. Chciałem stamtąd wyjść, zdjąć marynarkę i napić się z Maćkiem wódki, najlepiej w jakiejś spelunie.
Tak też zrobiliśmy. Nie bardzo pamiętam, co to była za knajpa, w każdym razie wydałem na drinki kupę kasy. Wróciliśmy do hotelu konkretnie walnięci. Usnąłem w trymiga. Maciek długo nie mógł zasnąć, ale o tym dowiedziałem się dopiero następnego dnia.

Obudziłem się z koszmarnym kacem. Maciek spał jak zabity, niemiłosiernie chrapiąc. Zrobiłem kac-kupę, wypiłem z litr mineralnej, ale łeb nadal mnie napierdalał. Postanowiłem, że muszę wyjść na świeże powietrze. Wziąłem aparat i ruszyłem w zamglone miasto, które dopiero budziło się do życia. Z dwieście metrów od hotelu zaczynały się łąki. Przy wale pasło się stadko owiec, które spod drzewa obserwował starszy gościu w czapce. Kiedy robiłem zdjęcie, widoczne u góry, podniósł się i ruszył w moim kierunku. Szybko odszedłem.
W drodze powrotnej trafiłem na największy targ, jaki w życiu widziałem. Nie przesadzę, jeśli powiem, że zajmował obszar dziesięciu boisk piłkarskich.

Wróciłem do hotelu z przewietrzoną głową, Maciek już też doszedł do siebie. Poszliśmy na śniadanie (znowu zajebiste i tanie) i postanowiliśmy wracać. Plan był wcześniej taki, że wyskoczymy do Zakopca, ale pogoda się spieprzyła, zaczęło kropić, więc daliśmy sobie spokój.
Różnych rzeczy słuchaliśmy w samochodzie. I Marleya, i Manu Chao, i Afro-Cuban All Stars, i Wondera.
Jednak jako muzyczną ilustrację wybrałem płytę Turnaua "Pod światło". Skoro już była mowa o poetkach, niech teraz poeci mają głos.



Grzegorz Turnau - Pod światło, 1993, FLAC (2 części)
Grzegorz Turnau - Pod światło 1.rar
Grzegorz Turnau - Pod światło 2.rar

Szaruga


Był czas - teraz widzę, że dość długi - kiedy robiłem szare foty. Nie czarno-białe, tylko właśnie szare. Mały kontrast, żadnych głębokich cieni ani ostrych świateł. Nie mogłem się z tego wyzwolić.

Taka szaruga ma swoich wielbicieli, bo to taki rozumisz artistyczny sznyt, że niby z niedoświetlonego analoga, na kliszy znalezionej u dziadka na strychu, najlepiej porysowanej i z paprochami. Im więcej paprochów, tym większy artyzm. A jak już się zaplątał tam jakiś łoniak, to w ogóle szał.

Na pltoto mam nicka klimat. Nie dlatego, że robię takie klimatyczne prace, powód był raczej prozaiczny. Wcześniej, na innych portalach, znany byłem jako klimas. Tak na mnie mówią kumple, czasem nawet własna córka. Ale ten nick na plfoto był już zajęty. Nie chciałem rejestrować się jako klimas666 czy tym podobna bzdura, dlatego zmieniłem literkę na końcu.
Zacząłem wrzucać foty, głównie czarno-białe (a raczej szare) i tak jakoś przylgnęło, że jak już klimat coś wstawi, to jest klimatyczne.

Nadal lubię szarugę, ale teraz już tylko w pracach innych. Może z czasem mi się odmieni, póki co raczej się na to nie zanosi. Ostatnio jara mnie strasznie soczyste b-w, z pełną gamą czy, jak kto woli, dużą rozpiętością tonalną. Zmieniłem sposób obróbki. Najczęściej robię teraz b-w z zielonego kanału w photoshopie. Dodaję 10-20% kanału czerwonego lub niebieskiego, w zależności od tego, jaki efekt chcę uzyskać. Mocno podrasowuję plik, ale staram się zachowywać umiar. Rzecz w tym, żeby tej obróbki nie było widać, i tak dla mnie powinien wyglądać idealny postproces.

W życiu nie zrobiłem HDR-a. Parę lat temu ściągnąłem z netu tutorial zrobiony przez Maćka Duczyńskiego (lonelywoolf), ale nie miałem cierpliwości, żeby się w niego wgryźć. Chyba jestem staroświecki i wolę swoje sztuczki, wypracowane przez lata.

Jak już szaruga i mroki, to idealną ilustracją dźwiękową tych klimatów będzie Sigur Rós "Agaetis Byrjun", islandzkie arcydzieło nastroju i emocji. Nie będę się rozpisywał, bo jak to znasz, wiesz o co chodzi, a jak nie znasz, to radzę poznać, żeby nie wyjść w towarzystwie na buraka.

Sigur Rós - Agaetis Byrjun, 1999, (mp3, 320kbs, 162 MB).


Sigur Rós- Agaetis Byrjun

środa, 18 maja 2011

Hybryda


Prześladują mnie ruchome piaski w Czołpinie. Mieszkam niedaleko, samochodem 27 km, rowerem - na skróty - 16. Wbrew pozorom, to męcząca wyprawa. Z leśnego parkingu trzeba dojść jakieś dwa kilometry, i to tylko w sezonie, bo jesienią jedynie w woderach. Teren tam podmokły, zimą musi być solidny mróz, żeby woda zamarzła, bo inaczej się nie przejdzie.


Wybraliśmy się kiedyś naiwnie z Guciem w listopadzie i musieliśmy zawrócić. Leśne strumyczki wezbrały po deszczach, pozalewały ścieżki, a dojście z tej strony jest jedno. Szukaliśmy jakiegoś alternatywnego szlaku, ale tylko buty przemoczyliśmy. Wypiliśmy cała herbatę z termosów, wypaliliśmy z nerwów wszystkie fajki i nawet nie wyciągnęliśmy aparatów.

Można oczywiście spróbować od strony morza, ale tamtędy jest dalej, około 6 kilometrów plażą.

Odkopałem gdzieś na dysku zdjęcie z samotnego, zimowego wypadu do Czołpina. Kurde, to było coś! Żywego ducha, na śniegu tylko ślady saren i dzików. Światło było takie sobie, raz tylko na chwilę chmury się rozrzedziły i przyćmione słoneczko oświetliły tę białą pustynię. Powyżej jedno z nielicznych udanych zdjęć z tego wyjazdu.

Słucham sobie od wczoraj Elsiane "Hybid". Zaintrygowała mnie okładka, którą od razu zauważyłem, przeglądając jakąś stronę z recenzjami płyt. Gość zachwalał tę płytę, niestety po hiszpańsku, ale piąte przez dziesiąte zrozumiałem, że oniryczna i rewelacyjna.

Ściągnąłem i powiem tylko tyle: pierwszy kawałek - zajebisty. Drugi kawałek - zajebisty. Trzeci kawałek - zajebisty. Kawałków jest 11, więc czekała mnie prawdziwa uczta.

Nasuwają się skojarzenia z Portishead, głównie przez bardzo oryginalny wokal, ale to tylko powierzchowne podobieństwo. Więcej tu żywego grania i o wiele klarowniejsza produkcja. Naprawdę, przepiękna rzecz, hipnotyzująca. Dawno nie przeżyłem takiego odkrycia. Słuchałem głośno w słuchawkach z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Laska wyczynia takie rzeczy z głosem, że po prostu trzeba tego posłuchać.
To jej pierwsza i jedyna jak dotąd płyta. Nie mogę się doczekać następnej.


Elsiane - Hybrid, 2007 (103 MB)

Elsiane - Hybrid

wtorek, 17 maja 2011

Hollywood Boulevard


Cykl "Krajobraz AGD" na początku nabrał dużego rozpędu, a potem oklapł. Byłem przekonany, że możliwości są wręcz nieograniczone, ostatecznie domowych przedmiotów jest tyle, że można na ich bazie montować w nieskończoność.

Jednak zmęczyłem się trochę tymi wklejkami. Były czasochłonne, dużo precyzyjnego grzebania w skupieniu, dlatego chwilowo mi przeszło.

Miałem jeden niezrealizowany pomysł, który mnie nękał od jakiegoś czasu, ale zdawałem sobie sprawę, że będzie wymagał dużo pracy. Szczotki do kibla jako hollywódzkie palmy. Widziałem w wyobraźni taki długi szpaler, ciągnący się aż po horyzont. Oczywiście w tle wydmy.
W końcu zebrałem się w sobie, zrobiłem kilka zdjęć szczoty (wcześniej ją dokładnie umyłem) i usiadłem do kompa. W słuchawkach towarzyszyła mi afrykańsko-amerykańska muzyczka duetu Ali Farka Toure/Ry Cooder z płyty "Talking Timbuktu". Na dole postu tradycyjnie wkleję link, można ściągnąć i posłuchać.

Najczęściej jest tak, że pierwotny pomysł ewoluuje w trakcie pracy. Znalazłem na dysku RAW-a z czołpińskich wydm, którego wcześniej nigdzie nie wykorzystałem.Są na nim drewniane paliki szlaku w późnopopołudniowym świetle. Dramaturgii i kontrastu dodawały im burzowe, niemal czarne chmury. Postanowiłem na takiej bazie stworzyć własną wersję hollywódzkiego bulwaru zachodzącego słońca. Powyżej owoc wielogodzinnego ślęczenia.

Wracając do płyty, której słuchałem w czasie pracy. Ry Cooder ciągle zadziwia mnie swoją otwartością i wielostronnością. Pod koniec lat 60. grał w awangardowym zespole Captaina Beefhearta (pisałem o nim wczoraj, a zapomniałem nadmienić, że zmarł w grudniu zeszłego roku). To Cooder przyczynił się do spopularyzowania kubańskiej salsy, dzięki projektowi Buena Vista Social Club. A w tak zwanym międzyczasie pogrywał sobie z różnymi muzykami z całego świata, najczęściej pierwszoligowymi.
Ali Farka Touré - też notabene nieżyjący, odszedł w 2006 - nazywany jest afrykańskim Johnem Lee Hookerem. Pochodził z Mali, nagrywał od połowy lat 70. Znałem jego nazwisko, ale nigdy nie słyszałem muzyki. Nadrobiłem to w ostatnich dniach, przesłuchałem chyba 6 płyt, najbardziej do gustu przypadło mi "Talking Timbuktu". Bardzo fajny, niezobowiązujący transik, przesycony specyficznym spleenem. To płyta z tych, których słucha się w kółko.

Ali Farka Touré with Ry Cooder - Talking Timbuktu, 1994


Ali Farka Toure with Ry Cooder - Talking Timbuktu

poniedziałek, 16 maja 2011

Błyszcząca bestia



Gdyby nie Grzybek, pewnie nie zajmowałbym się fotografią. Nie słuchałbym też pewnie takiej popierdolonej muzyki, jakiej teraz słucham.
Grzybka poznałem w wakacje po skończeniu podstawówki. Był rok starszy, zdał właśnie do drugiej klasy mechanika. Całe dnie spędzaliśmy nad Wartą. Opalaliśmy się, pływaliśmy, paliliśmy fajki.

Pierwszego września przeprowadziłem się z Mickiewicza - starego robotniczego osiedla przy "Sirze", zakładzie pracy moich rodziców - do nowego bloku. Dostaliśmy 4-pokojowe mieszkanie w wielkiej płycie. Nikt w rodzinie nie miał takiego metrażu. Tego samego dnia zacząłem naukę w plastyku. Grzybek mieszkał dwa bloki dalej. Wakacje spędzał u babki, w domku niedaleko rzeki, i chyba tylko dlatego się poznaliśmy. Kiedy zaczął się rok szkolny, zaczęliśmy się odwiedzać. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. W jakimś sensie byliśmy na siebie skazani. Byłem najstarszym dzieckiem w klatce, Grzybek podobnie. Większość moich kumpli została na starym osiedlu. On nie miał zbyt wielu znajomych, był typem samotnika, który niechętnie nawiązuje nowe przyjaźnie. Czułem się wyróżniony, że poświęca mi tyle czasu, dzieli się swoimi fascynacjami i nie ma przed mną sekretów.

Od roku robił zdjęcia. Miał starego feda, ciemnię urządzał sobie w pokoju - wieszał ciemną zasłonę na oknie i zamykał się na klucz. Pokazał mi, jak się rozrabia kwasy i robi odbitki. Tak się złożyło, że jednym z przedmiotów w plastyku była fotografia, więc naukę zacząłem już niezupełnie zielony. Wkręciłem się, zaczęliśmy razem chodzić w plener, eksperymentować z filtrami, wielokrotnymi ekspozycjami i fotomontażami pod powiększalnikiem.

Cały czas towarzyszyła nam muzyka. To Grzybek pierwszy raz puścił mi Rush - "Moving Pictures". Lubił Marrilion, Metallicę, słuchał też jazzu i awangardy, np. Captaina Beefhearta.

Słuchając wczoraj "Shiny Beast (Bat Chain Puller)", siłą rzeczy pomyślałem o Grzybku, którego nie ma już wśród nas. Kilka lat temu powiesił się, po kolejnym ataku schizofrenii.

Dzień przed śmiercią przyszedł do mnie, usiadł bez słowa w fotelu i nalał sobie herbaty. Wypalił chyba z cztery papierosy, nie odzywając się ani razu. Wyglądał jak z krzyża zdjęty: podkrążone oczy, potargane włosy, ziemista cera. Rozglądał się nerwowo po pokoju, ale dalej nic nie mówił. W końcu nie wytrzymałem i spytałem, o co chodzi. Nie odpowiedział. Spojrzał tylko na mnie wzrokiem szaleńca i skulił się w sobie.
-Grzybek, no kurwa, co jest grane?! Dlaczego nic nie mówisz?
- Mów ciszej - wyszeptał.
- Dlaczego?
- Bo nagrywają.
- Co???
- Nagrywają. Słyszą każde nasze słowo, mają mikrofony w rogach pokoju.
- Co ty pierdolisz?

Jak się trochę uspokoił, opowiedział mi o wszystkim. O facecie, który wrzeszczy na niego w głowie, o tym, że trzy noce nie spał, bo nie mógł znieść tego, co słyszy. A głos nie milkł nawet na chwilę. Wyzywał go, szantażował, nakłaniał do samobójstwa.

Dla mnie to były klasyczne objawy schizofrenii. Powiedziałem mu o tym, oczywiście się nie zgodził. Radziłem, żeby szedł do lekarza, bo to choroba, a chorobę można leczyć. Nic nie odpowiedział. Wypalił jeszcze kilka fajek i poszedł do siebie.
Następnego dnia zadzwoniłem do niego. Odebrała matka.
- Dzień dobry, jest Mariusz?
- Nie ma.
- A gdzie jest?
- Na cmentarzu...

Powiesił się po południu, chwilę przed jej powrotem z pracy. Nie zostawił żadnego listu, wszystko wskazywało na to, że decyzja o samobójstwie była nagła i niezaplanowana. W wannie nalana woda na kąpiel, włączony komputer, a w kuchni pokrojony chleb na kanapki.
Mogę się tylko domyślać, że nie zniósł psychicznego napięcia i wybrał rozwiązanie, które - w jego mniemaniu - miało przerwać udrękę.
Za każdym razem, jak jestem w Sieradzu na cmentarzu, zaglądam na jego grób.

* * *



Captain Beefheart & His Magic Band - Shiny Beast (Bat Chain Puller) 1978, FLAC 315 Mb

Captain Beefheart - Shiny Beast

sobota, 14 maja 2011

Franek

Chyba do 20. roku życia nie wiedziałem, że urodziłem się tego samego dnia, co Frank Zappa. Dopadła mnie wtedy obsesja na jego punkcie, zacząłem poszukiwać informacji i pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, była jego data urodzin - 21 grudnia.
Większość przyjaciół - a mam głównie takich, którzy lubię muzykę - wie o mojej fiksacji na Franka. Żałuję, że nie udało mi się go zobaczyć na żywo. Znam jedną osobę, która była na koncercie Zappy w Niemczech. Niezapomniane przeżycie. Bardzo jej tego zazdroszczę, choć generalnie zazdrosny nie jestem.

Wydawało mi się, że nie poznam większego od siebie fana Zappy. Zimą zeszłego roku, na plenerze fotograficznym w Izbicy, spotkałem się z Robertem Panasem z Białegostoku. Siedzieliśmy przy piwie, rozmawialiśmy, bardziej o muzyce niż o fotografii. Na jego podkoszulku, pod rozpiętą flanelową koszulą, widoczne były cztery duże litery: NK ZA.
- FRANK ZAPPA! - wykrzyknąłem.

Robert o Zappie wie wszystko. Ma całą dyskografię, łącznie z bootlegami, zna na pamięć solówki gitarowe i większość tekstów. Czytał biografię Zappy, wydaną niedawno w Polsce, jest naprawdę nie do zagięcia. W necie ma wiele mówiącego - przynajmniej dla mnie - nicka: invention, od wczesnego zespołu Zappy, Mothers of Invention.

Invention - szalony pinholowiec - w akcji. 

* * *
Teraz o muzykę jest łatwo, w necie znajdziesz wszystko, wystarczy tylko trochę pogrzebać. Ale w połowie lat 80., kiedy zaczęła się moja fascynacja Frankiem, był z tym prawdziwy problem. Analogi ciężko było zdobyć, przegrywało się płyty od znajomych. Pojechałem kiedyś do Warszawy, bo dostałem od kumpla adres sklepu muzycznego, gdzie można było kupić kasety Zappy. Facet miał swoją płytotekę, nagrywał na chromówki, tytuły drukował na atramentówce i sprzedawał taki badziew jak świeże bułeczki. Drogo było, długo się zastanawiałem, co wybrać. W końcu zdecydowałem się na "Apostrophe" i "Overnite Sensation", dwie płyty z okresu jazz-rockowego, o których wiedziałem, że są świetne.

- A znasz "Roxy & Elsewhere"? - spytał. - Koncertówka z tego samego okresu.

Nie znałem, ale tak zachwalał, że się skusiłem.

Wróciłem do domu, od razu włożyłem kasetę do magnetofonu, nawet nie zdejmując butów.
Najpierw "Apostrophe". Co za porażka! Dźwięk pływał, bo gościu miał inaczej ustawioną głowicę. Z drugą kasetą to samo...
O dziwo, koncert był w porządku. Nawet bardzo w porządku. Poniżej link.




Zappa/Mothers - Roxy & Elsewhere 1974 (160 MB)

01. Penguin In Bondage 6:47
02. Pygmy Twylyte 2:13
03. Dummy Up 6:03
04. Village Of The Sun 4:17
05. Echidna's Arf (Of You) 3:53
06. Don't You Ever Wash That Thing? 9:40
07. Cheepnis 6:33
08. Son Of Orange County 5:53
09. More Trouble Every Day 6:00
10. Be-Bop Tango (Of The Old Jazzmen's Church) 16:40

Zappa/Mothers - Roxy & Elsewhere

piątek, 13 maja 2011

Matka w chórkach



Cały świat celebrował przedwczoraj 30 rocznicę śmierci Marleya. Dowiedziałem się o tym późnym wieczorem, kiedy sprawdzałem pocztę - zobaczyłem nagłówek wiadomości, chyba z onetu. Nie miałem już sił, żeby coś napisać, postanowiłem zrobić to rano.
A rano blogspot się zjebał. Już myślałem, że to moja wina, bo grzebałem w kodzie html, na szczęście okazało się - dzisiaj po południu - że to jakaś ich awaria. Wiadomo, piątek, trzynastego...

Nie pamiętałem, że Marley umarł 11 maja. Dlaczego niby miałbym pamiętać? Za dużo rzeczy muszę zapamiętywać; te wszystkie loginy, piny, kody i hasła (a jest tego coraz więcej), mój stary mózg już czasami nie wyrabia. Wziąłem się na sposób, jak to mówią, i zapisuję wszystko w notatniku. Przydało mi się to ostatnio, kiedy ponownie instalowałem windowsa i musiałem od nowa logować się na portalach.

No nieważne, o Marleyu miało być. Dzień wcześniej słuchałem go w samochodzie, nie zdając sobie sprawy, że już tyle czasu minęło, od kiedy spotkał się z Jah. Mam wszystko, co nagrał, nawet jakieś butlegi z dupy. Kurde, no geniusz był i tyle, co tu dużo gadać. Ta muzyka w ogóle się nie zestarzała. Mogę go słuchać zawsze i wszędzie, bez ściemy. Zrobiłem sobie do auta składankę samych hiciorów, a tyle ich jest, że naprawdę miałem problem z wyborem.

Pierwszy raz Marleya usłyszałem w Pabianicach, u mojego kumpla z plastyka, Wicia Ziemiszewskiego. Puścił mi jakiś koncert (ręki nie dam uciąć, ale był to chyba "Babylon by Bus"). Miałem wtedy 15 lat, słuchałem Iron Maiden i takie radosne kołysanie trochę mnie żenowało. Na dobrą sprawę wróciłem do Marleya po 20 latach i dopiero wtedy wgryzłem się w jego płytki na serio. Nie lubię tych wczesnych, z przełomu lat 60. i 70., najbardziej kręci mnie środkowy okres. W sumie, dla mnie reggae to Marley, a później długo długo nic.

Gruby, mój dawny sąsiad z bloku, pizzerman w jednej z lepszych knajp na Piotrkowskiej, w ogóle nie znał Marleya. Wrócił kiedyś z Holandii i przyszedł do mnie z jakąś zajebistą trawą. A jak Gruby coś mówił, to niekoniecznie była prawda, choć w sprawie trawy miał wyjątkowego nosa. Słuchałem właśnie Marleya, nawet mu się spodobał. Zapaliliśmy, włączyło nam się gadanie, potem śmiechawka, materiał rzeczywiście był srogi.

Wiadomo, jak Marley, to musi być jaranie, taki schemat. Czasem kolesie piszą mi pod zdjęciami: ej, kurde, co ty palisz?

Kurde, papierosy palę. Narkotyzuję się fajkami i muzyką, niekoniecznie w takiej kolejności. Nie siadam do kompa ujarany ani pijany. Ta praca wymaga skupienia, precyzji i trzeźwego umysłu. Czasami próbowałem coś wyrzeźbić po paru machach. Jasne, w trakcie wydawało mi się, że jest zajebiste, że ja jestem zajebisty i jak jutro pokażę to gdzieś, to wszyscy posrają się z wrażenia. Niestety, następny dzień pokazywał, że były to tylko majaki umysłu...

Gruby nagle przypomniał sobie, że zostawił zupę na gazie i musi zejść do siebie i ją wyłączyć. Zostałem sam, rozwalony w fotelu, a w głośnikach zaczynał się Exodus. Zamknąłem oczy i powoli zatopiłem się w narastającym transie. Nagle w prawym głośniku usłyszałem głos mojej matki, która śpiewała chórki. Był tak realny, że aż usiadłem (a muszę tu nadmienić, że mama byłą wtedy w Łodzi, u siostry). Jak powiedziałem o tym Grubemu, popłakał się ze śmiechu. Od tego dnia lubi Marleya.

Mam taki jeden ulubiony album, podwójną koncertówkę z 1976 roku. To w ogóle był dobry rok dla muzyki, ale nie będę się tu wdawał w dygresje, będzie na to jeszcze czas. "Live at The Roxy" nie ma chyba w oficjalnej dyskografii, a szkoda, bo moim zdaniem w pełni na to zasługuje. Szczególnie polecam medley "Get Up, Stand Up/ No More Trouble/War", prawie 24 minuty niesamowitej jazdy!


 
Bob Marley & The Wailers - Live at the Roxy 1976 (2CD, 158 MB)

01. Positive Vibration 3:57
02. Get Up, Stand Up/No More Trouble/War 23:58
03. Burnin' And Lootin' 4:54
04. Them Belly Full 4:13
05. Rebel Music 5:54
06. I Shot The Sheriff 6:33
07. Want More 6:56
08. No Woman No Cry 5:19
09. Lively Up Yourself 5:44
10. Roots, Rock, Reggae 5:32
11. Rat Race 7:47

Bob Marley &The Wailers - Live at the Roxy 1976

środa, 11 maja 2011

Czarno to widzę


 Zmieniłem niedawno komputer. Stary już nie wyrabiał, dusił się przy obróbce większych plików, ciągle coś się krzaczyło. Kupiłem oryginalnego, amerykańskiego Della, z profesjonalną kartą graficzną i muzyczną. Okazało się, że muzyka przestała mi brzmieć. Odinstalowałem winampa i przesiadłem się na - też darmowego - foobara. Różnica kolosalna! Zupełnie inna dynamika i selektywność, niektóre płyty słyszę jakby po raz pierwszy. Ale foobar jest bezlitosny, źle zrobione mp3 brzmi po prostu koszmarnie. Dlatego kompletuję płytotekę od nowa, tym razem w lepszej jakości.

Przy okazji przeglądania płyt natrafiłem na Electro Deluxe, takie moje prywatne odkrycie sprzed ponad 10 lat. W tym przypadku nie należy sugerować się okładką - która wskazywałaby raczej na jakąś techniawkę -  tylko zwyczajnie posłuchać. To nowoczesne funky z przeróżnymi naleciałościami, kapitalnie wyprodukowane, w dodatku grane przez Francuzów!

Nie wiem, co się porobiło z czarną muzyką. Biali teraz grają czarniej niż sami czarni. To całe R'n'B można o kant dupy potłuc. Nie ma soulu, nie ma groove, nie ma funky, tylko jakaś plastikowa papka. Problem chyba w tym, że czarni chcą grać jak biali. A tu popatrz: takie Francuziki, a wycinają jak prawdziwe czarnuchy.

Poszperałem i okazało się, że w zeszłym roku wydali nową płytkę. Katowałem dwie poprzednie do znudzenia, naprawdę byłem ciekaw, czy zeszmacili się, jak wielu podobnych wykonawców. Nic z tych rzeczy. "Play" to ich najlepszy album, bez dwóch zdań. Energia, piękne harmonie, świetne partie dęciaków, a wszystko tak nagrane, że ręka sama sięga do potencjometru, żeby podkręcić na maksa.



 
Electro Deluxe - Play [2010], 156 MB

Electro Deluxe - Play

wtorek, 10 maja 2011

Magia



Dobre parę miesięcy temu wybrałem się z Pawłem na wydmy w Czołpinie. Trafiliśmy na wymarzone warunki: wschód słońca, mgła i szron. Było sucho, bezwietrzne i w miarę ciepło. Niskie słońce pięknie podkreślało zmarszczki na piasku, skrzyło się na tworzącej się rosie, a powoli unosząca się mgła rozpraszała światło i nadawała krajobrazowi nieco nierealnego wymiaru.

Cykałem jak szalony. Podczas tego jednego wypadu zrobiłem ponad 100 zdjęć, z których prawie wszystkie wykorzystałem do wklejek. Od tamtego czasu byłem na wydmach chyba czterokrotnie, ale taka magia już się nie powtórzyła.

Wałkuję ten temat zdjęciowo, bo materiału mam dużo i chcę go wycisnąć jak cytrynę. U góry jeden z obrazków, kolorowy, a kolor ostatnio coś omijam. W tym przypadku nie dało się inaczej, aż się prosiło o wykorzystanie  kontrastu ciepło-zimno. Jeszcze nigdzie go nie pokazywałem, więc premierę zrobimy sobie tutaj.

W słuchawkach gra ostatni Massive Attack. Poznałem go już prawie na pamięć i jestem wielkim orędownikiem tej płyty, mimo początkowych oporów.

Po soundtracku do "Danny the Dog" dałem sobie spokój z Massive Attack. Jak można nagrać takie gówno, po kosmicznej Mezzaninie i Setnym oknie? Nie wiem, może słuchałem tej płyty za mało razy, może w nieodpowiednim nastroju, może dlatego, że to tylko ścieżka dźwiękowa... Film zresztą też kiepski.

Massive nagrywa rzadko, nowa płyta średnio co cztery lata. "Heligoland" przegapiłem, a też specjalnie się za Massivem nie rozglądałem po ostatniej wtopie. Ściągnąłem, posłuchałem raz, potem drugi i mnie naprawdę wzięło. To nie jest stary Massive, choć momenty są. Ale trudno, żeby grali jak 15 lat temu. Mimo to stworzyli nową jakość. Produkcja jak zwykle na najwyższym poziomie, po prostu perełka. Szczerze polecam. Do słuchania na okrągło.

Massive Attack - Heligoland [2010] 320kbs, 114 MB

01. Pray for Rain (feat. Tunde Adebimpe) (6:43)
02. Babel (feat. Martina Topley-Bird) (5:17)
03. Splitting the Atom (feat. Grant Marshall, Horace Andy) (5:18)
04. Girl I Love You (feat. Horace Andy) (5:22)
05. Psyche (feat. Martina Topley-Bird) (3:22)
06. Flat of the Blade (feat. Guy Garvey) (5:29)
07. Paradise Circus (feat. Hope Sandoval) (4:57)
08. Rush Minute (feat. Robert Del Naja) (4:48)
09. Saturday Come Slow (feat. Damon Albarn) (3:29)
10. Atlas Air (feat. Robert Del Naja) (7:37)

Massive Attack - Heligoland

poniedziałek, 9 maja 2011

Sroga zawodniczka


Skanowałem dzisiaj stare zdjęcia rodzinne. Właściwie to reprodukowałem cyfrakiem. Szybciej, a jakość podobna. Siostra pożyczyła od ciotki Maryli kilka albumów z pożółkłymi fotografiami. Jest na nich babcia Marysia z czasów młodości, jest moja mama jako malutka dziewczynka, są fotki z imprez rodzinnych i prawdziwe rarytasy, np. dziadkowie wracający z kina na Piotrkowskiej, odpicowani jak gwiazdy filmowe.

Nawet nie wiedziałem o istnieniu tych zdjęć. Retuszuję je, doklejam w PS-ie oberwane rogi, stempluję zagięcia i plamki. Odeślę je Izie już po liftingu, wydrukuje sobie u siebie i wstawi do albumu. Takie rzeczy po prostu trzeba mieć.

Na kilku zdjęciach zobaczyłem prababcię Pietrasową, srogą zawodniczkę, którą znałem tylko z opowieści, bo zmarła przed moim narodzeniem. To ta pani po prawej, w staroświeckiej sukni. Odjebało jej na starość, tyle wiem z opowieści. Rzucała gównem po ścianach, darła się na wszystkich, potrafiła się zesrać do łóżka. Była straszliwym utrapieniem dla całej rodziny, ale przed śmiercią przywołała do łóżka babcię, swoją córkę, i wyznała:

- Marysia, przepraszam cię. Wiem, że byłam dla ciebie niedobra. Wybacz mi.


Po lewo Marysia z moją mamą na kolanach, na pierwszym planie wujek Jurek, za nim ciocia Krysia. Brakuje wujka Janka, nie wiem z jakiego powodu.
Wszyscy, poza moją mamą, nie żyją...
Kurde, uświadomiłem sobie nagle, jak bardzo wykruszyła się moja rodzina. Dziadkowie z obu stron już dawno odeszli, całe rodzeństwo mamy leży na cmentarzach, od strony ojca została tylko najmłodsza siostra i średni brat.

* * *

Zastanawiałem się, co by pasowało muzycznie do tych starych fotografii. No i mam idealną kandydatkę.
Diamanda Galas. Rzecz dla koneserów, kontrowersyjna, trudna, ale genialna.
Piękna kobieta, biała, ale śpiewa jak czarna, i to czarna w amoku, opętaniu, szaleństwie. Niesamowicie emocjonalna muza. Kto dotrwa do końca, będzie psychicznie zmasakrowany.
Wybrałem najlepiej ocenianą płytę, podwójny koncert z 2003 roku. Tylko wokal i fortepian. Ja rozumiem, Keith Jarrett, nawet niech sobie zawodzi pod nosem i fałszuje jak pies, mogę go słuchać godzinami. Tutaj mamy chorego bluesa. Jakiś recenzent napisał, że jak John Lee Hooker śpiewa bluesa, to jest srogo. Chyba nie słyszał bluesa Diamandy.


Diamanda Galas - La Serpenta Canta [2003, 140 MB] 
Diamanda Galas - La Serpenta Canta

Obscura


Otworek 0,3 mm, na Fotonie z 70 roku. Na zdjęciu ratusz w Nowym Warpnie k. Szczecina.

* * *
Dostałem ręcznie robionego pinhola od Radzia, mojego kumpla. Drewniane pudełeczko z dziurką zrobioną gwoździem w blaszce. Postrzępione brzegi widać na załączonym obrazku. W zestawie była też paczka tragicznie przeterminowanego papieru Foton z 1970 roku, więc postanowiłem się pobawić. Skonstruowałem parę własnych pinholi, w puszkach po przeróżnych kawach i ciastkach. Zabierałem na spacer torbę z pięcioma-sześcioma puchami, robiłem zdjęcia, wracałem do domu, rozrabiałem kwasy i już po chwili widziałem efekty tych eksperymentów. Suszyłem odbitki na kaloryferach, żeby wcześniej wyschły, robiłem im zdjęcia cyfrakiem i wrzucałem do kompa. W fotoszopie odwracałem do pozytywów (na papierze miałem negatyw) i trochę rasowałem.

Z pinholami jest fajnie, bo nigdy nie wiesz, co ci wyjdzie. Czasem pstrykniesz coś, żeby nie nosić nienaświetlonego papieru w puszce, a w domu się okazuje, że to najlepsze zdjęcie. A jak ci na czymś bardzo zależy i w dodatku jesteś pewien, że wyjdzie zajebiście, to przeważnie gówno wychodzi.

Robiłem takie fotograficzne spacerki przez parę miesięcy. Miałem z tym naprawdę dobrą zabawę, chociaż, na dobrą sprawę, powstały tylko zdjęcia-ciekawostki, kiepskie jakościowo, nie nadające się do publikacji. Trochę ich pokazywałem, na voalu i plfoto. Pinholowcy sikali z zachwytu, ale moim zdaniem to tylko kolejna odmiana onanizmu sprzętowego, jak w przypadku średniego formatu. Wystarczy, że cykniesz cokolwiek Mamiyą albo - niedajbosze - Hasselem, wirtualny sukces na portalu masz zapewniony.

No, to taka dygresja trochę obok tematu, ale nie mogłem się powstrzymać.

Znam paru kolesi, którzy robią świetne pinhole. Różnica polega na tym, że robią je średnimi formatami na kliszach, a to daje zupełnie inną jakość. Przymierzałem się nawet do tego, ale jakoś mi przeszło. Chyba jednak wolę natychmiast widzieć, co mi wyszło (albo nie wyszło), a w przypadku montaży nie ma czasu na próby i błędy. Tak więc dałem se spokój z pinholami i wróciłem do cyfraka.

Tak się dziwnie złożyło, że kiedy mi przeszło z fotografią otworkową, trafiłem na nową płytkę niemieckiej kapeli metalowej o nazwie - nomen omen - Obscura. Miałem ich wcześniejszą płytę, Cosmogenesis, sprzed dwóch lat. Zajebista, bardzo mi się podobała, ciekaw byłem, co teraz wysmażyli.

Omnivium, krążek sprzed paru tygodni, rozpierdala od pierwszych dźwięków. To nowy rodzaj technicznego metalu, bogatego, barokowego, z częstymi zmianami tempa, jak w deathcorze. Masakryczne tempa, (w ogóle świetnie nagrana perkusja), klarowna produkcja i - ciekawostka - bezprogowy bas. Po prostu rzeźnia od początku do końca, no może poza minutowym wstępem na gitarkach akustycznych, żeby zmylić przeciwnika.

Jedna z lepszych metalowych płyt ostatnich paru miesięcy. Wydawało mi się, że to dopiero drugi album Obscury, a okazało się, że w 2006 nagrali debiut, o którym nie miałem pojęcia. Ale zaraz to nadrobię, już znalazłem linka.

Poniżej najnowsza płyta.



Obscura - Omnivium [2011], progressive-technical death metal 

Obscura - Omnivium 2011

niedziela, 8 maja 2011

Tsunami



Podczas kiedy obsesyjnie i bez opamiętania słuchałem kubańskiej salsy (pisałem o tym wcześniej), świat metalowy ogarnęła gorączka deathcore'a. Zaczęło się od małego wybuchu, gdzieś w okolicach przełomu tysiącleci. Powstały wtedy pierwsze zespoły, którym nie wystarczał zwykły metal. Gatunek wydawał się wyczerpany i niemodny, z tego też powodu niektóre z nich - jak np. norweski Ulver - zarzuciły black metal na rzecz eksperymentów z elektroniką i mieszaniem stylów.

Ale nigdy wcześniej żaden z muzyków nie pokusił się o to, żeby wycisnąć z różnych rodzajów metalu esencję i na ich bazie stworzyć coś osadzonego w tradycji, ale nowoczesnego i oryginalnego. Tak powstał deathcore, przynajmniej w moim mniemaniu. Mamy tu ciężkie, deathowe riffy, srogi growl, blackmetalowe darcie papy, podwójne stopy, szybkie blasty, wirtuozerskie solówki gitarowe, niespodziewane zmiany rytmu, a to wszystko często w jednym kawałku. Jeszcze jedna, ważna rzecz - metal w końcu zaczął brzmieć. To już nie jest ściana dźwięku, trudna do zniesienia, jakby komuś wysypały się z ciężarówki arkusze blachy, ale kawał selektywnie wyprodukowanej muzy.

Ten mały wybuch, o którym wspominałem wcześniej, przekształcił się w narastającą falę, która niedawno zamieniła się w prawdziwe tsunami. Każda szanująca się wytwórnia metalowa chce mieć w swojej stajni choć jedną kapelę deathcore'ową. To ma swoje i dobre, i złe strony. Młode zespoły - a często są to nastolatki - mają szansę wejść do profesjonalnego studia i nagrać zawodowy materiał. Zdarzają się wśród nich prawdziwe perełki i aż trudno uwierzyć, że niektórzy z tych kolesi nie skończyli jeszcze dwudziestu lat. Dopóki nie zobaczy się teledysku.

Nie pamiętam, od jakiej płyty zaczęła się moja fascynacja tym gatunkiem. Puściłem coś, co mnie zaskoczyło, a trudno mnie zaskoczyć, bo słucham bardzo dużo. Najpierw jakieś króciutkie intro (to charakterystyczne dla tego stylu), a potem od razu wypierd. Technicznie na najwyższym poziomie, czyściutka produkcja, częste zmiany rytmu, świetny bębniarz.
Zacząłem szukać, czytać, ściągać, słuchać - to stało się prawdziwą obsesją. W telefonie miałem tylko deathcore'a, 4 giga muzyki, a to są króciutkie płyty, ze względu na szatańskie tempa, więc łatwo można sobie wyobrazić, ile tego było.

Złą stroną tego tsunami jest to, że większość kapel zaczyna brzmieć podobnie. Powielają swoje pomysły, korzystają z tych samych producentów, gonią w piętkę. Bywa, że mają tylko jedną dobrą płytę, najczęściej pierwszą nagraną w dużej wytwórni, następne są tylko rozczarowaniem.

Myślę, że poznałem większość liczących się kapel deathcore'owych. Niedawno zrobiłem selekcję na dysku, bo już zacząłem się w nich gubić. Mam swoją żelazną dziesiątkę, powiedzmy dwunastkę, której słucham często i próbuję przekonywać znajomych metalowców, z różnym zresztą skutkiem.

Poniżej moje ulubione płytki. Wybrałem aż cztery do ściągnięcia, bo trudno mi było się zdecydować na jedną.


The Faceless - Akeldama 2006, [FLAC, 250,4 MB]
Akeldama flac





Veil of Maya - Common Man's Collapse [2008]
 Veil of Maya - Common an's Collapse


 Veil of Maya - ID, 2010 [FLAC, 219 MB]
 Veil of Maya - Id


The Black Dahlia Murder - Deflorate 2009, [320 kbs, 82 MB]
Black Dahlia Murder - Deflorate


No i dalej już bez linków:

The Faceless - Planetary Duality [2008]
Job For A Cowboy - Ruination [2009]
Burning The Masses - Mind Control [2008]
Job For A Cowboy - Ruination [2009]
Diskreet - Engage The Mechanicality [2010]
The Red Chord - Fed Through The Teeth Machine [2009]
Sikth - Death Of A Dead Day [2006]
Through The Eyes Of The Dead - Skepsis [2010]
Conducting From The Grave - Revenants [2010]

sobota, 7 maja 2011

Bomba


Z przyjemnością przypomniałem sobie odkurzony, zremasterowany album The The "Mind Bomb". Kurde, jak ten czas leci, słuchałem go pierwszy raz w 1989 roku, Kaczkowski mocno promował go wtedy w Trójce.

[Na marginesie, o wyjątkowości Trójki świadczy choćby to, że na pierwszym miejscu listy przebojów był kiedyś utwór Archive "Again" trwający - bagatela - ponad 16 minut!]

W tamtym czasie pojawiły się pierwsze kompakty i kontrowersje, czy brzmienie z płyty CD jest lepsze od brzmienia z analoga. Spory trwają do dzisiaj, ale ja już wtedy byłem fanem kompaktów, bo nie lubię, jak trzaski przeszkadzają mi w odbiorze muzyki.

Mind Bomb pod względem brzmieniowym to była - i nadal jest - prawdziwa bomba. Nagrywana przez pół roku, dopieszczona w najmniejszych szczegółach. Przede wszystkim świetne kompozycje, przebojowe, a jednocześnie ambitne. Jak na popową płytę, kawałki wyjątkowo długie, co częściowo dyskwalifikowało je w radiu, ale nie przeszkadzało Kaczorowi, który - im dłuższa kompozycja - tym większą miał radochę. Do tego zajebista produkcja, dynamika i przestrzeń. Nawet dzisiaj, po ponad 20 latach, ta płyta brzmi świeżo.
Dodatkowym smaczkiem jest gościnny udział Sinead O'Connor.

The The - Mind Bomb, 1989, (reissue 2002, 126 MB).
  1. "Good Morning, Beautiful" - 7:28
  2. "Armageddon Days Are Here (Again)" - 5:40
  3. "The Violence of Truth" - 5:40
  4. "Kingdom of Rain" - 5:51
  5. "The Beat(en) Generation" - 3:04
  6. "August & September" - 5:45
  7. "Gravitate to Me" - 8:09
  8. "Beyond Love" - 4:22

piątek, 6 maja 2011

Tatusiu, tatusiu...



Mój ojciec nie żyje od prawie dwudziestu lat. Nie, żebym jakoś tęsknił czy rozpaczał z tego powodu. Był alkoholikiem, zatruł kawał życia mojej matce, siostrze i mnie. Odetchnęliśmy po jego śmierci i tak naprawdę dopiero wtedy zaczęło się dla nas prawdziwe życie.

Znalazłem go martwego w łóżku. Tak świętował swoje urodziny, że zapił się na śmierć. Miał 57 lat. Pamiętam, że pierwsze uczucie, jakie się we mnie wtedy pojawiło - po szoku - to była tkliwość. Taka tkliwość, jaką odczuwa się w stosunku do małego dziecka, które zrobiło sobie krzywdę...

Czasem o nim myślę, teraz już na spokojnie. W pierwszych dniach po śmierci parę razy mi się śnił. Był w tych snach młodszy i szczęśliwy. W jednym z nich grał z dziadkiem, nieżyjącym ojcem mojej mamy, w szachy. Pili piwo, palili papierosy i wyglądali na zadowolonych. Nie chcę dorabiać do tego filozofii, ale to chyba dobrze.
Żałuję, że nie może zobaczyć swojej wnuczki. Paradoksalnie, wydaje mi się, że byłby dobrym dziadkiem.

Za każdym razem, jak słucham "Bright Red" Laurie Anderson, myślę o ojcu. Szczególnie przy kawałku Speak my language.

Daddy, daddy,
It was just like you said,
Now that the living
Outnumber the dead.
Where I come from,
It’s a long thin thread,
Across an ocean,
Down a river of red.
Now that the living
Outnumber the dead.
Speak my language.
Hello! hello!
Here come the quick.
There go the dead.
Here they come.
Bright red.
Speak my language...


Ta płyta to mistrzostwo świata w kategorii nastrój, emocje i produkcja. Kiedyś słuchałem jej pięć razy pod rząd. Dźwiękiem zajął się Brian Eno, mistrz nad mistrze. Za co się nie weźmie, zamienia w złoto. To on odpowiada za sukces U2, a nawet - za przeproszeniem - Coldplay. Absolutny majstersztyk, dla mnie jedna z płyt, które zabrałbym na bezludną wyspę.

Laurie Anderson - Bright Red, 1994 (FLAC, w trzech częściach)

Laurie Anderson - Bright Red 1.rar
Laurie Anderson - Bright Red 2.rar
Laurie Anderson - Bright Red 3.rar

czwartek, 5 maja 2011

NIC


Zupełnie przypadkowo trafiłem na płytę Kari Bremnes "Ly". Dziwny tytuł, za cholerę nie wiem, co oznacza. Płytka popowa, ale wysmakowana, melodyjna, z jazzowym posmaczkiem. Jak by takie piosenki puszczali w radio, słuchałbym RMF.

Byłem dwa razy w Szwecji, w sumie półtora miesiąca, ale poznałem może z dwadzieścia słów. Myślałem, że laska śpiewa po szwedzku, bo w jednym z tekstów usłyszałem słowo ingenting (nic). Mimo moich zdolności językowych, zupełnie nie mogłem załapać tego języka. To takie dziwne połączenie węgierskiego z angielskim, bardzo miękkie, bełkotliwe, z dużą ilością samogłosek.

Puściłem ten album ciotce, która mieszka w Szwecji od ponad 20 lat. Chciałem, żeby przetłumaczyła mi niektóre teksty.

- To nie szwedzki, tylko norweski - zgasiła mnie jak peta.

Rzeczywiście, Kari Bremnes to Norweżka, ceniona postać w skandynawskim światku jazzowym. Płyta "Ly" to ukłon w stonę szerszej publiczności, ale oby wszyscy się tak kłaniali! Mamy tu popową zawartość w jazzowej jakości. Pięknie, przestrzenne brzmienie, selektywna produkcja i skromne instrumentarium, ale wykorzytane ze smakiem. Nad całością snuje się skandynawski smuteczek, który - jak ktoś lubi - zauroczy go od razu.

Absolutnym hitem jest dla mnie kawałek Mi Egen Skrift, polecam posłuchać go głośno. Stylistycznie podobny do niektórych nagrań Metheny'ego, głównie ze względu na niesamowitą wokalizę. Co tu dużo mówić, po prostu ciary na plecach...

Płyta jest króciutka jak na dzisiajsze standardy, ma niewiele ponad 40 minut. To rodzaj dźwiękowej uczty, którą można celebrować na okrągło. Sprawdza się jako muzak w tle, idealnie nadaje się do jazdy samochodem, można się nią też delektować w wygodnym fotelu. Tyle tu smaczków, planów dźwiękowych, ciekawych brzmień, emocji.

Jak mawiają Szwedzi - hajli rekomended.

Kari Bremnes - Ly 2009 (FLAC, 226MB, niestety w trzech częściach)




01. Passelig Dose (3:51)
02. Egentlig En Danser (4:00)
03. Ytterste Pol (5:24)
04. Levere Nåkka (3:31)
05. Mi Egen Skrift (3:55)
06. Kåpa I Milano (3:38)
07. Heile Mett Hjerte (4:19)
08. Ingenting Blir Borte (3:37)
09. Holde Dæ Igjen (3:32)
10. Ikkje Bare Våren (3:52)

Kari1.rar
Kari2.rar
Kari3.rar

wtorek, 3 maja 2011

Zupełny odlot



Dzisiaj złamię zasadę i zrobię premierę nie na żadnym portalu fotograficznym, ale tu. Powyższy obrazek wysmażyłem, narkotyzując się dźwiękowo ostatnią płytą Dhafera Youssefa "Abu Nawas Rhapsody".

Youssef to Tunezyjczyk, ale od lat mieszka w Europie, obecnie w Paryżu. Gra na oud, instrumencie strunowym o brzmieniu podobnym do gitary lub lutni. Ta zeszłoroczna płytka jakoś mi umknęła. Mam wszystkie cztery poprzednie, czasami do nich wracam, ale bez specjalnego entuzjazmu. Może dlatego, że żadna nie jest na tyle równa, by wysłuchać jej w całości, bez przeskakiwania z utworu na utwór. Są genialne momenty, kiedy np. koleś ciągnie jeden dźwięk przez pół minuty, ale w sumie z tych czterech zrobiłbym jedną dobrą składankę.

Z "Abu..." to inna historia. Zaczyna się melancholijnie, jak płyta skandynawskiego tria jazzowego z fortepianem w roli głównej. Plamy dźwięku, dużo przestrzeni i ciszy, te sprawy. W połowie pierwszej minuty pojawia się męski głos, baryton, który zawodzi jak ci syberyjscy śpiewacy, który potrafią wydawać z siebie dwudźwięki. Jest smutnawo, monotonnie, nastrojowo i nic nie zapowiada, że już za minutę włosy staną mi dęba, a ciary na plecach będę miał takie, jakbym wszedł do komory krio. Facet ma tak niesamowitą skalę i możliwości wokalne, że po prostu nie da się go słuchać obojętnie. Momentami jego śpiew przypomina saksofon sopranowy, czasem pieje jak kobieta, innym razem burczy niesamowicie nisko, jak nie ten sam człowiek.


Drugi kawałek też zaczyna się spokojnie, tym razem brzmieniem tej jego gitarki, by przerodzić się w żywiołowy be-bop z kapitalną solówką pianisty. Znowu ciary na plecach.
W trzecim odpadłem w połowie. Tak pojechał wokalnie, że usiadłem z rozdziawioną gębą, po czym zaraz sobie powtórzyłem ten fragment. Ale to nie wszystkie niespodzianki, bo pod koniec utworu...

Dobra, dobra, przecież nie będę opisywał całej płyty. Powiem tylko tyle: na najnowszej płycie jest 12 kawałków i nie ma ani jednego słabego. W ciągu dwóch dni słuchałem tego krążka pięciokrotnie, teraz też leci w słuchawkach. Po prostu godzina zajebistej muzy.


Dhafer Youssef - "Abu Nawas Rhapsody", 2010 (320kbs, 133 MB).


01 – Sacre
02 – Les Ondes Orientales
03 – Khamsa
04 – Interl’Oud
05 – Odd Elegy
06 – In The Name Of Love
07 – Shaouk
08 – Shatha
09 – Mudamatan
10 – Sabaa (Hayastan Dance)
11 – Sura
12 – Profane

Dhafer Youssef - Abu Nawas Rhapsody

Skrzypiąca stopa



Pracowałem kiedyś w sklepie muzycznym. To była krótka, prawie roczna przygoda, jak przenoszona ciąża. Nie chwaląc się powiem tylko tyle, że za mojej kadencji obroty wzrosły czterokrotnie.

Żeby wiedzieć, co sprzedaję, słuchałem wszystkiego. Do D'Sound podchodziłem jak pies do jeża, odstraszała mnie i nazwa, i okładka. Byłem przekonany, że to jakaś holenderska kapela techno. Po pierwszych dźwiękach szczena mi opadła. Analogowe brzmienia, najczystszy soul, werbel-pikolaczek i świetny kobiecy wokal. Przesłuchałem całą płytę z wypiekami na twarzy, ciesząc się jak dziecko z każdego następnego kawałka. Potem jeszcze raz, i jeszcze. Męczyłem ten album dobre parę miesięcy, udało mi się nim zarazić parę osób.

D'Sound jest z Oslo. Już to jest wyjątkowe. Norwegia kojarzy się z fiordami i black metalem, ale jak widać, stereotypy potrafią zmylić. W 1993 roku trójka przyjaciół - Simone, Jonny i Kim - zafascynowanych czarną muzyką, postanowiła założyć własną grupę. Przeszli klasyczną drogę początkującego zespołu - grali w małych klubach, często do kotleta, występowali jako support przed gwiazdami i cały czas zbierali kasę na wejście do studia. Na debiutancką płytę przyszło im czekać prawie cztery lata. Tak w 1997 ukazał się krążek zatytułowany Spice of Life.

Okładka rzeczywiście może mylić. Przejaskrawione, kolorowe zdjęcie zespołu wskazuje bardziej na jakąś kapelę techno. Zawartość muzyczna płyty nie ma jednak z techno nic wspólnego. Oszczędne instrumentarium (bas, perkusja, klawisze, czasami trąbka) i niezwykła selektywność brzmienia stanowią doskonałe tło dla charyzmatycznego, nieco zachrypniętego altu Simone. Całość oscyluje wokół popu, jednak niemal w każdym kawałku pojawiają się elementy zaczerpnięte z innych stylów - soulu, acid jazzu, funky, drum’n’bassu. Wokalistka śpiewa po angielsku. Trzeba przyznać, że - w odróżnieniu od niektórych polskich wykonawców - robi to z niezwykłym smakiem i nikt by nie przypuszczał, że D'Sound nie pochodzi z Anglii.

Widać, że grupa poświęciła dużo czasu na przygotowanie materiału, każda z 12 piosenek jest dopracowana w najmniejszych szczegółach. Singiel Real Name znalazł się na szczycie norweskiej listy przebojów, a cały album został nominowany do nagrody Spellemannpriser, stanowiącej odpowiednik angielskich Brit Awards czy amerykańskiej  Grammy. Dwa kolejne single z płyty - Smooth Escape i All I Wanna Do - były numerami jeden na listach przebojów.

Polecam, to czysty miód dla ucha. Można tej płyty słuchać bardzo głośno, a nawet trzeba. Czasem słychać, jak perkusiście skrzypi stopa :)

D'Sound - Spice of Life, 1996 (256 kbps, 84.7 MB)



01. Good Man Good Girl
02. Smooth Escape
03. Love Is On My Way
04. All I Wanna Do
05. Saturdaynightlies
06. Real Name
07. Isnt All That Easy
08. Sunshine Philosophy
09. Spice Of Life
10. Slow Dancing French Kissing
11. I Know It Will Be
12. Missing You

D'Sound - Spice of Life.rar

poniedziałek, 2 maja 2011

Elephantasy






Wróciliśmy niedawno z zoo w Gdańsku-Oliwie. Nie ukrywam, że pojechałem tam, żeby porobić zdjęcia zwierząt do wklejek. Głównym powodem było jednak zrobienie frajdy Ninie, która wprost uwielbia zwierzaki, a na żywo widziała co najwyżej psy, koty i kury sąsiada.

Nie obyło się bez przygód. Moja prywatna definicja przygody: zdarzenie, które doprowadza cię do szału, kiedy trwa, a które wspomina się ze śmiechem. Uniosłem się honorem i powiedziałem, że na pewno trafimy tam bez nawigacji. Tyle razy przejeżdżaliśmy obok, pamiętam ten wielki pomarańczowy napis ZOO, spoko.

Przeoczyliśmy zjazd z obwodnicy. Kiedy zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, byliśmy dobre 20 kilometrów za daleko.

Nastawiłem nawigację, zawróciliśmy, ale coś się pojebało z tym urządzeniem, bo wyprowadziło nas na zupełne manowce. Mapa pokazuje, że do celu mamy 1,4 km, a jesteśmy przy jakichś ogródkach działkowych. Skończyła się asfaltówka, dalej tylko polna droga z takimi dziurami, że nasz nissanik podskakiwał, jak te murzyńskie cadillaki w teledyskach rapowych. Nina miała ubaw, jak cholera, my też w końcu zaczęliśmy nerwowo rechotać.


Druga sprawa, że Gdańsk jest teraz totalnie rozkopany, wszędzie objazdy, pozamykane pasy ruchu, a mapę mam nie najnowszą. Stanęliśmy przy jakiejś wiejskiej pijalni, ustawiłem trasę ponownie i okazało się, że jesteśmy niedaleko, jakieś 8 kilometrów od celu. Musiałem zatankować, bo przez te niezaplanowane kilometry prawie skończyło się paliwo. Na stacji, żeby się ostatecznie upewnić, spytałem kobitki, jak dojechać do zoo. 

- Może pan tu wjechać pod górę, tak jak pan do nas zjechał, ale tam dalej jest zakaz skrętu. Musiałby pan przejechać kawałek pod prąd i dalej już prosto z górki, wyjedzie się przed samym zoo. Albo może niech pan nie ryzykuje... Lepiej wjechać na obwodnicę, pojechać cztery kilometry do zjazdu, zawrócić i tu z ronda już ma pan prostą drogę, tak jak te samochody tam jadą - pokazała na górkę.

No dobra, wybrałem opcję "praworządny obywatel", wjechałem na obwodnicę, zrobiłem kółeczko i jakoś w końcu dotarliśmy.

Refleksja po wizycie w zoo: rozpacz i masakra. Większość zwierząt apatyczna, albo śpi, albo pochowana po kątach. Słoń, którego bardzo chcieliśmy pokazać Ninie, wykonywał jakiś dziwny taniec świętego Wita, kołysał się monotonnie, jakby był chory psychicznie. Przygnębiający widok. Większość kangurów wyglądała jak nieżywa, największy z nich drapał się po zakrwawionym brzuchu. Syberyjskie tygrysy, piękne i dostojne, zamknięte w ciasnych klatkach pod prądem. No koszmar. Takie zwierzę na wolności porusza się na terenie paru tysięcy kilometrów kwadratowych, a tu krąży od siatki do siatki albo większość czasu przesypia...


Nie wiem, czy chcę jeszcze jechać do zoo.

Aż się prosi, żeby muzyczną ilustracją była "Zooropa" U2, ale Irlandczycy mają w dorobku lepsze albumy.
Dlatego:
 
U2 - The Joshua Tree, 1987 (FLAC, 315 MB)





01 - Where The Streets Have No Name
02 - I Still Haven't Found What I'm Looking For
03 - With Or Without You
04 - Bullet The Blue Sky
05 - Running To Stand Still
06 - Red Hill Mining Town
07 - In God's Country
08 - Trip Through Your Wires
09 - One Tree Hill
10 - Exit
11 - Mothers Of The Disappeared

http://depositfiles.com/en/files/913g3w5lq